We wrześniu legendarny saksofonista Sonny Rollins skończy 80 lat i wyruszy na jubileuszową trasę koncertową. Trwają rokowania, żeby przyjechał również do Polski. Trzymajmy kciuki, bo to największy z żyjących jazzmanów, jedyny tej klasy muzyk, który zaczynał swą karierę jeszcze w latach 40. Co najważniejsze, ciągle jest w formie. Gra tylko kilkanaście koncertów w roku, każdy z nich jest wydarzeniem, na każdym dowodzi, że ma jeszcze mnóstwo energii, a jego solówki mogą uchodzić za wzorzec prawdziwego jazzu. Dowodem tego jest zbiór nagrań koncertowych z różnych lat wydany na płycie "Road Shows, Vol. 1".
W ubiegłym roku album "Road Shows, Vol.1" wygrał dwie ankiety magazynu "Down Beat": krytyków i czytelników. Dla nas ma szczególne znaczenie, bo zawiera nagranie z festiwalu Jazz Jamboree `80 - cudowną balladę "Easy Living" wykonaną bodaj na bis. Pamiętam tamten koncert w Sali Kongresowej z 23 października. Sonny wyginał się do przodu i do tyłu. Unosił saksofon ponad głowę, był niezwykle ekspresyjny, a we wspomnianym temacie - liryczny. Perkusista Al Foster nasycał muzykę intensywnym rytmem, pianista Mark Soskin był godnym partnerem lidera. Gościliśmy wtedy Rollinsa po raz pierwszy w Polsce. Kiedy 8 maja 2004 r. wystąpił w tej sali ponownie, żal było patrzeć, że nie jest wypełniona po brzegi. Może to podziałało na muzyka, bo nie był to tak porywający koncert, jak ten poprzedni. Gdyby znowu przyjechał, powinniśmy go przyjąć jak cesarza jazzu.
Sonny Rollins zaczął grać na saksofonie w wieku 13 lat, ale na scenie pojawił się najpierw w roli pianisty. Dopiero w 1946 r. zafascynowany be-bopem zdecydował się na saksofon tenorowy. Pierwszych nagrań dokonał w 1949 r. z Babsem Gonzalesem, Budem Powellem i J.J. Johnsonem. Pozostawał pod dużym wpływem saksofonisty R&B Louisa Jordana, ale jego styl ukształtowały również długotrwałe ćwiczenia. Krytycy doszukują się także wpływu Colemana Hawkinsa i Lestera Younga. Znaczące w jego karierze były nagrania z Theloniousem Monkiem, Milesem Davisem oraz z kwintetem Clifforda Browna i Maxa Roacha. W 1956 r. nagrał album "Saxophone Colossus", który stał się kamieniem milowym jazzu. Pocho dzi z niej przebojowy temat "St. Thomas", który chętnie gra na koncertach do dziś.
Sony Rollins pierwszy zaczął występować z sekcją rytmiczną bez fortepianu. Do końca 1958 roku wydał kilka kolejnych, znaczących albumów, by niespodziewanie zrezygnować z nagrań na trzy lata. Powodem była frustracja spowodowana sonorycznymi ograniczeniami saksofonu. Postanowił je przezwyciężyć ćwiczeniami. Chodził grać na most Williamsburg, a pierwszą płytę po przerwie zatytułował "The Bridge" (1962). Każdy z jego następnych albumów był inny. W 1985 r. wydał "The Solo Album". Dopiero w 2001 r. otrzymał pierwszą nagrodę Grammy za płytę "This Is What I Do". 11 września tegoż roku był świadkiem ataku na World Trade Center, bo mieszkał bardzo blisko wież. Poruszony tym wydarzeniem, pięć dni później wystąpił w Bostonie, a nagranie ukazało się na płycie "Without A Song". 18 września 2007 r. w Carnegie Hall dał koncert upamiętniający 50-lecie jego pierwszego występu w tej prestiżowej sali. Zarejestrowany wówczas utwór "Some Enchanted Evening" zamyka opisywaną tu płytę. Rollinsowi towarzyszą: kontrabasista Christian McBride i perkusista Roy Haynes.
Na "Road Shows, Vol. 1" znalazły się fragmenty koncertów z lat 1980, 1986, 2000, 2006 i 2007. Najciekawsze jest to, że brzmienie saksofonu Rollinsa nie zmieniało się. Ileż w tym muzyku jest energii. Album otwiera radosny utwór "Best Wishes". Słuchając go, mam ochotę podśpiewywać, a może nawet zatańczyć. Jak pięknie gra balladę "More Than You Know", by po chwili (26 lat wcześniej) porwać nas znowu do zabawy w "Blossom". Słynny temat "Tenor Madness" został zarejestrowany w Japonii w 2000 r. To rzeczywiście saksofonowe szaleństwo, trzeba mieć technikę i parę w płucach, by grać tak szybko. Natomiast w rytmie calypso zagrał "Nice Lady" (Kanada, 2007).
Są jazzfani, którzy mają wszystkie płyty Sonny’ego Rollinsa. Ta należy do najlepszych w jego dyskografii.
Marek Dusza
EMARCY/UNIVERSAL MUSIC