Trzy z czternastu utworów, które przed premierą pojawiły się w eterze ("The Road", "Exile", "Miracle") zwiastowały zupełnie inne oblicze brytyjskiego duetu. Nie dziwi mnie wybór tych kompozycji w celach promocyjnych, bo wyraźnie słychać w nich (mimo np. wpływów Nine Inch Nailes w "The Road") klimat debiutu. Ale...
"Exile" oferuje znacznie więcej niż uwielbiany przez krytyków i fanów pierwszy materiał. To znacznie mocniejszy, podszyty konkretnym rytmem i pulsem krążek, który ma co najmniej kilka bardzo tanecznych motywów, rockowy posmak i energię, której według niektórych brakowało na debiucie. Z tym ostatnim akurat jestem w stanie zgodzić się tylko w połowie, bo przecież "Happiness" jako album miał w zanadrzu asa w rękawie w postaci m.in. "Sunday".
Zatem już wtedy panowie potrafili nie tylko czarować depechowskim, przejmującym romantyzmem, ale również porwać pulsem i fantastycznym groove. I to właśnie te elementy, dziś - trzy lata po wydaniu "Happiness" - stanowią o sile "Exile". Kompozycje takie jak dotąd zabójczo brzmiący na koncertach "Cupid", potężny transowy "Sandman" czy miażdżący potężnym refrenem "Somebody To Die For" od razu "kupują" słuchacza.
Dobrze, ze panowie częściej sięgają po gitarę, wspaniale, że lawirują między bardziej stadionowym rockiem a synth-popem i cudownie, że Theo Hutchcraft prawdopodobnie przeżył miłosny zawód, bo historie opowiadane przez niego (ponownie) szybko trafią do skołatanych (przeważnie damskich) serc.
"Exile" nie ma większych wad. Na upartego album jest minimalnie za długi, a może nawet jako całość nie porywa jak poszczególne utwory, o których wspomniałem. Aczkolwiek z każdym kolejnym odsłuchem utwierdzam się w przekonaniu, że być może "Exile" to jednak znacznie równiejszy album niż "Happiness".
Grzegorz "Chain" Pindor