Zaczynała w tym samym czasie co m.in. Florence & The Machine. Szybko zyskała status gwiazdy, ale słuchacze częściej kojarzą ją z dubstepowych remiksów i kolaboracji z basowymi producentami. Niżej podpisany poznał La Roux właśnie przez jeden z takich utworów.
Było to cztery lata temu, kiedy promowany przez UKF brytyjski dubstep święcił w pełni zasłużone tryumfy, a muzyka elektroniczna - choć już mocno skomercjalizowana dzięki takim brzmieniom - nadal przynosiła dawkę ekstatycznych emocji.
Dziś, równo pięć lat po debiucie i po licznych traumach w życiu wokalistki (rozstanie z producentem i partnerem, utrata części głosu, perturbacje na linii artystka - wytwórnia) fani dostali dokładnie to, na co czekali. A mianowicie porcję doskonałego współczesnego popu lawirującego na granicy słodkiego edm, synth a momentami funka. Innymi słowy, pełen pakiet muzycznych inspiracji ukrywającej się pod pseudonimem La Roux Elly Jackson.
Zwolennicy Brytyjki z pewnością wybaczą wokalistce rozczarowująco skromną ilość premierowych utworów na "Trouble In Paradise" (raptem dziewięć) gdyż - jak mniemam - cenią jakość. Ta pozostała niezmieniona i prawdę mówiąc muzycznie rewolucji nie uświadczymy. Ot, rzeczywiście La Roux otworzyła się na niektóre mocno eksplorowane obecnie trendy, co nie ujęło jej animuszu, jednak słychać, że z cenionej, dość drapieżnej i nieprzewidywalnej artystki, uszło nieco pary.
Nie wynika to bynajmniej z lenistwa, a z ograniczeń, o których pisałem w akapicie wyżej. Zresztą cud, że urocza Brytyjka w ogóle chce kontynuować swoją karierę, skoro z powodu napadów lękowych straciła cząstkę siebie. La Roux prezentuje się naprawdę świetnie i na tle jej podobnych wokalistek, które tylko próbują aspirować do pierwszej ligi, może być spokojna o swoje miejsce w panteonie brytyjskich sław, tuż obok młodziutkiej Elle Eyre i Rity Ory.
Co więcej, Elly nie próbuje wymyślić się na nowo. Wręcz przeciwnie, świadomie bazuje na kapitale zgromadzonym pięć lat temu i stara się tylko dobudować do niego kolejny element układanki. A ten, chyba najbardziej znaczący i podtrzymujący i tak solidną konstrukcję, to tropikalne, noszące znamiona hitu "Get Lucky", idealnie pasujące do wakacyjnej aury "Tropical Chancer".
Warto zaznaczyć, że La Roux anno domini 2014 prezentuje się w znacznie prostszej, momentami wręcz dyskotekowej formule. Dodajmy do tego niespecjalnie wymagające teksty (ale za to super nośne linie melodyczne) i otrzymujemy z jednej strony album, który może być zapchajdziurą w tle, a z drugiej idealnym soundtrackiem do nieskrępowanych letnich zabaw na świeżym powietrzu.
Mamy przy czym potańczyć ("Cruel Sexuality") i odpocząć z drinkiem w ręku ("Paradise is You"). A że nie jest to wymagająca rozrywka - żadna to nowość. Liczy się przede wszystkim efekt końcowy, a ten jest godny pozazdroszczenia i w miarę jak La Roux będzie odzyskiwać pewność siebie, świat nie będzie jej oceniał przez pryzmat pierwszych nagrań i zamiast tego skupi się na analizie artystki - a jakże - kompletnej.
Mniemam, że w przyszłości (oby rychłej) fani doczekają się ambitniejszego, mocniejszego, a może nawet nieco mroczniejszego dzieła. La Roux stać na to, aby zamiast siadać na miejscu królowej disco popu, znów agresywnie plądrować basowe rozgłośnie radiowe. Zastępy utalentowanych producentów tylko czekają, aż rynek zwróci im "ich" Elly. Ja również, choć z tak delikatną, a jednak wciąż ujmującą La Roux, mógłbym zostać niekwestionowanym królem parkietu.
Grzegorz "Chain" Pindor