O bardach takich jak Fraser A. Gorman, w obliczu powrotu wszystkiego co retro i wzrastającej popularności lo-fi, pisze się z zasady w samych superlatywach. Nawet jeżeli muzyk na tle niemałej reszty prezentuje się raczej przeciętnie.
Bohater niniejszej recenzji wciąż się uczy i z niewiadomych przyczyn daje się młodym, poszukującym, pozytywnego kopniaka. Niestety, Australijczyk nie przeczyta mojego tekstu, a ja niekoniecznie będę wracał do jego albumu. Zatem robię zupełnie odwrotnie niż koledzy po piórze.
Powodów ku temu, aby nie dawać Gormanowi pięciu minut chwały w polskich mediach, jest aż dziesięć. Jego poszukiwania własnej tożsamości zaczynają się i kończą na albumach Boba Dylana, a wrzuciłby na luz, odpalił King Dude i wstrzelił się w niszę, którą z ochotą eksplorują słuchacze zorientowani na mroczną quasi-folkową opowieść i wszystko byłoby cacy. A tu proszę, niewiele młodszy ode mnie bard chełpi się wesołkowatością w połączeniu z niepotrzebnym patosem i próbuje zaskarbić aprobatę hipsterskiej części audytorium. Marketingowo ruch dobry, muzycznie – niekoniecznie, zwłaszcza że coraz częściej po takie dźwięki sięgają...mężczyźni.
Jegomość Fraser A. Gorman jest kolegą, delikatnie mówiąc, bardzo popularnej i zyskującej na estymie nawet w Polsce Courtney Barnett. Punkty wspólne dla obojga nie tyczą się samej maniery wokalnej i oszczędnego wykorzystania instrumentarium - protegowany Barnett chciałby osiągnąć podobny status, grając jednak dźwięki prostsze, gdzie liczy się jeden dobrze ulokowany motyw, niż rozwlekła i wielowątkowa opowieść. To według mnie jest hamulcem dla dalszego rozwoju wokalisty i z czasem, być może, się to zmieni.
Pragnę jednak by ów hamulec nie był zaciągnięty zbyt długo, gdyż szkoda takiego głosu i wbrew temu co napisałem, postaci nietuzinkowej, piekielnie utalentowanej, która zasługuje na międzynarodowy rozgłos. Pod dyrekcją panny Barnett i towarzyszących jej partnerów - zarówno biznesowych, jak i muzycznych - będą z niego ludzie.
Obawiam się jednak, że 23-letni artysta może ulec presji otoczenia i zamiast szukać własnej drogi, jak zrobił to udanie Jack Johnson, będzie powtarzał znane już schematy, zostając w cieniu mniej enigmatycznych postaci tryskających energią i wzbudzających zainteresowanie niemal rockową przebojowością. Na pazur Gormana stać.
Grzegorz "Chain" Pindor