Dawno żaden zespół lub artysta nie oczarował mnie swoimi nagraniami. Zrobił to Bastille - brytyjski zespół parający się w muzyką z pogranicza elektroniki, indie, muzyki filmowej, new romantic aż po subtelny pop-rock.
Niezależnie od tego, który gatunek w muzyce tej grupy przeważa, to to, co robi ten kwartet (do niedawna jeszcze solowy projekt wokalisty Dana Smitha) idealnie trafia w moje gusta. A biorąc pod uwagę wybitnie pozytywny aspekt kompozycji zawartych na "Bad Blood", wróżę im karierę nie mniejszą niż mroczni panowie z Hurts - choć dźwięki to inne, ale na upartego, target publiczności podobny.
Aż prosi się o wspólna trasę tych panów z moim ulubionym duetem. W roli supportu widziałbym niemniej genialny, ale już zakorzeniony w mrocznej elektronice zespół Worship. Kto nie słyszał tych ostatnich, lepiej niech nadrabia zaległości. Albo ulegnie rekomendacjom zagranicznych krytyków i spróbuje odnieść te dźwięki do jednego z największych zespołów ostatnich lat - Coldplay.
Wróćmy do Bastille. Grupa zaistniała w szerszej świadomości słuchaczy dopiero przy czwarty singlu. Czwartym i zarazem moim ulubionym utworze z całego krążka tj. "Pompeii". Co ciekawe, jest to utwór numer jeden, otwierający ten festiwal pogody ducha i pozytywnej energii, stąd trochę dziwi mnie późna reakcja muzycznego światka na tak zacny numer.
Być może była to (nie)świadoma decyzja grupy w porozumieniu z labelem. Być może chciano, kolokwialnie mówiąc - sztos - zachować na przysłowiowe "potem", kiedy wokół Bastille wykreuje się pożądany hype.
Może stwierdzę to nieco na wyrost, ale "Pompeii" w całej swej rozciągłości jest kwintesencją Bastille, ma potężny nośny refren, fajnie rozłożone wokale, nieco stadionowy charakter, a co najważniejsze, ogólny klimat kompozycji jest z "przymrużeniem oka". Zresztą większość numerów zawartych na "Bad Blood", choć same teksty mogą na to nie wskazywać, ma właśnie taki wesoły charakter.
Dan komponując ten materiał, miał zamiar dopasować te utwory do komedii lub nawet filmu (animowanego). Nie oszukujmy się, choć to niezwykle pieczołowicie skomponowane i wyprodukowane dźwięki (momentami nawet nieco pompatyczne, co jest zasługą smyczków), sama warstwa muzyczna idealnie nadaje się do takich obrazów.
Moja hurra pozytywna reakcja jest podyktowana tym, że mój kontakt z zespołem jest dziewiczy, co oznacza, że od 2010 roku nie usłyszałem ani "Icarus", ani chyba najbardziej rockowego w swej strukturze "Flaws". Stąd recenzja tego albumu zwieńczona jest tak wysoką notą. A Ci, którzy projekt/zespół znali wcześniej, spokojnie mogą sobie odjąć ze dwa oczka, gdyż emocje, z którymi w tej chwilę kojarzę Bastille, są im już dobrze znane. Nie zdziwiłbym się poza tym, gdyby wcześniej kojarzone kompozycje oraz ich klimat MOCNO się im przejadły.
Prawdę mówiąc, "Bad Blood" najlepiej aplikować sobie kiedy, chcemy się bezmyślnie zrelaksować, zapominając o bożym świecie. Wychodzi na to, że moglibyśmy to robić niemal codzienne, ale nie wyobrażam sobie notorycznego katowania sie tym albumem. Nadmiar słodyczy szkodzi. Zobaczymy, jak Bastille wypada na żywo - już w listopadzie w Warszawie.
Będziemy tam mocno, gromko i mam nadzieję, że również w męskim towarzystwie, śpiewać razem z Danem – to niespecjalnie trudne, i jak mniemam - tańczyć.
Grzegorz "Chain" Pindor