- Album "Night in Calisia" łączy jazz z muzyką poważną, jak daleko są od siebie te style?
- I daleko, i blisko, to zależy od twórcy. Muzyka nie jest sferą działań grupowych, powstaje w efekcie indywidualnych decyzji artystycznych. Tylko ja decyduję, jaką muzykę piszę. Biorę pełną odpowiedzialność za to, jakich elementów używam, jak konstruuję muzyczny świat. Z mojej perspektywy muzyka jest zjawiskiem konkretnym. W jego ramach mieści się wiele gatunków, odmian, stylów. Pomyślmy o najwybitniejszym muzyku, jakiego wydała Matka Ziemia, o Janie Sebastianie Bachu.
Organista, kompozytor, improwizator, twórca monumentalnych mszy, kantat, a z drugiej strony autor partit, czyli tańców, a więc muzyki użytkowej, salonowej. Ta pozorna różnorodność ma jeden wspólny mianownik - jego talent . W każdym jego dziele, czy to wielkim jak oratoria i pasje, czy też małym jak preludia i tańce, czujemy rękę mistrza. Te dwa światy: muzyka użytkowa, popularna i koncertowa zawsze się dopełniały. Najlepszym przykładem połączenia jazzu z muzyką orkiestrową jest twórczość George`a Gershwina, np. jego "Błękitna rapsodia".
W kompozycji "Amerykanin w Paryżu" pojawiają się elementy swingowe jak zresztą w wielu innych jego utworach. Nie sposób nie wspomnieć o operze "Porgy and Bess". Gershwin stworzył nowy język muzyczny, typowy dla amerykańskiej kultury, gdzie połączył europejską tradycję symfoniczną z elementami "czarnej" muzyki. Napisał też mnóstwo piosenek, które stały się standardami jazzowymi.
- Dlaczego dziś orkiestry jazzowe nie są doceniane, a uwaga skupia się na małych zespołach.
- Często z przyczyn ekonomicznych. Przez to język jazzu staje się uboższy. Większość muzyków robi to, co jest wygodne i proste. Grają standardy we trzech lub czterech, by zespół zmieścił się w jednym samochodzie. To może być dowcip, ale, niestety, jest w tym dużo prawdy. Na przestrzeni lat znaczenie jazzu, niestety, maleje. Dixieland, następnie Era Swingu były powszechnie uważane za muzykę taneczną do lat 50. XX wieku. Wypada tu przypomnieć Franka Sinatrę, który zwykle występował ze swoją świetną kilkudziesięcioosobową swingową orkiestrą. Nawet be-bop miał rzesze fanów na całym świecie, szczególnie w Europie.
Przez pół wieku jazz był dominującym zjawiskiem w muzyce światowej. Potrafił łączyć muzykę klasyczną, orkiestrową ze swingowym rytmem, jak też muzyką taneczną mającą swój rodowód w ludowej muzyce Afryki, Ameryki Południowej czy Karaibów. Stąd popularność big-bandów, takich choćby jak Glenna Millera, Duke`a Ellingtona, Counta Basiego, Woody`ego Hermana, Buddy`ego Richa i wielu innych. To był jazz, fantastyczni muzycy, karkołomne aranżacje, witalność i pozytywna energia.
Epoka big-bandów należy do przeszłości. A my możemy tylko posłuchać tych nagrań i stwierdzić ze zdumieniem, że tak wspaniałych jazzowych orkiestr już nie ma. Również w powojennej Polsce warto przypomnieć sobie orkiestry radiowe Tadeusza Rachonia w Warszawie czy Henryka Debicha w Łodzi, które grały lżejszy, często swingowy repertuar, nie mówiąc już o Studiu Jazzowym Polskiego Radia pod kierownictwem Ptaszyna. To już przeszłość, która nie powróci.
- A jednak Miles Davis i John Coltrane grali wielki jazz w małych składach.
- Zgoda, ale kiedy Gil Evans tworzył genialną muzykę na duży skład instrumentalny zarejestrowaną na albumach "Sketches of Spain" i "Porgy and Bess", to pisał je z myślą o Davisie jako soliście. Coltrane widać tego nie potrzebował. Na duże składy instrumentów pisali muzykę także twórcy free-jazzu: Ornette Coleman, Anthony Braxton i Gunhter Schuller, czyli tzw. "trzeci nurt" łączący jazz z awangardową muzyką współczesną.
- Pana twórczość jest jednak dowodem, że można nagrać jazzowe, orkiestrowe albumy. Jak się to panu udaje?
- Na pewno jest to związane z moimi doświadczeniami kompozytorskimi, które od lat krążą wokół większych form i bogatego instrumentarium. Stąd, jak sądzę, biorą się kolejne zamówienia. Ponieważ wcześniej napisałem, wykonałem i nagrałem suitę "Tykocin", dyrektor Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek, zwrócił się do mnie z propozycją napisania kompozycji w podobnej stylistyce, łączącej zespół jazzowy z brzmieniem symfonicznym. Tak powstała kompozycja "Night in Calisia". Lubię brzmienie orkiestrowe, bo daje niewyobrażalne możliwości kolorystyczne i sonorystyczne, jest najdoskonalszym narzędziem do wykorzystania unikalnych barw większości instrumentów i wtopienia ich w jeden dźwiękowy organizm.
- Ten album jest bardzo rytmiczny, jak pan to osiągnął?
- Wykorzystałem tutaj dużo instrumentów perkusyjnych: marimba, ksylofon, wibrafon, dzwonki, maracasy, chińskie gongi. Grało na nich troje perkusistów i Czarek Konrad na jazzowym zestawie.
- Nawet sekcja smyczkowa gra rytmicznie.
- To efekt jednorodnego brzmienia, po którym poznaje się jakość każdej sekcji w orkiestrze. Dobrą orkiestrę poznaje się właśnie po spójności, to ona tworzy potęgę brzmienia. Gra kilkadziesiąt osób, a słychać, jakby grała jedna. Potrzebni są dobrzy muzycy, ważny jest także dyrygent, który prowadzi orkiestrę do określonego celu. Muzyka, którą napisałem, wymaga perfekcji rytmicznej, a nie tylko intonacyjnej. Tu trzeba było właśnie cierpliwości, talentu i zdolności Adama Klocka, posiadającego swoje patenty na to, jak wprowadzić orkiestrę w odpowiedni, jazzowy feeling.
- Ponownie słyszymy na pańskiej płycie trębacza Randy`ego Breckera
- To nasz trzeci album. Wcześniej był "Turtles" i "Tykocin". Gdy komponowałem "Night in Calisia", to wiedziałem, że piszę partię trąbki dla Randy'ego. Dlatego ta muzyka brzmi w jego wykonaniu tak naturalnie. Może tego nie słychać, bo gra wirtuoz, ale są tam naprawdę trudne momenty. Randy należy do najwybitniejszych muzyków. Jest wrażliwy na każdy niuans, ma przepiękny, krystaliczny ton i unikalną intonację. Ma przy tym w sobie jakąś nostalgię, potrafi się skoncentrować na ciszy. Granie z nim naprawdę uszlachetnia, to dla mnie wyjątkowe chwile, gdy mogę współpracować z tak fantastycznym, inspirującym muzykiem.
- Pisząc muzykę inspirował się pan historią Bursztynowego Szlaku?
- Każdy utwór ma inną historię. "Quarrel of the Roman Merchants" wyobraża handlujących kupców. "Follow the Stars" to temat drogi. "Forgotten Song" jest zapomnianą pieśnią z przeszłości. Nikt już nie wie, jak brzmiała, może tak, może inaczej. Ale przecież ludzie dziś odczuwają takie same emocje, jak kiedyś, przed wiekami. Musieli marzyć, może o wielkim uczuciu, może nucili ballady na koniec dnia. "Noc w Kaliszu" wyobraźmy sobie jako dzisiejszą "Noc w Las Vegas". Kupcy, tragarze po dniu ciężkiej pracy chcą się zabawić, poszaleć i jest wesoło. W "Orientology" słychać wschodnie motywy, orkiestrowe tutti, pojawiają się flety. To świat literackich odniesień, które sobie wyobrażałem komponując te sześć utworów.
- Jak osiągnął pan brzmienie, które zadowala nawe audiofilów?
- Pracowały nad nim trzy ekipy. Nagrywali Jarek Regulski i Leszek Kamiński. Najpierw sekcję jazzową, potem orkiestrę, a Randy Brecker nagrał swoje partie w Ameryce. Ten materiał był potem montowany przez Pawła Radziszewskiego. Natomiast miks i mastering - to zasługa Jacka Gawłowskiego, z którym mi się świetnie pracuje od wielu lat. Razem ukształtowaliśmy ostateczne brzmienie.