Firma powstała w 1995 roku (jest więc rówieśnikiem AUDIO) i chociaż do roku 2007 była znana pod nazwą Edgar, to jej pierwszy wzmacniacz nazywał się Canor TP101.
Od początku skupiała się na urządzeniach lampowych, co naturalnie łączy się ze wzmacniaczami, chociaż w ofercie są też dwa odtwarzacze CD oraz jeden przetwornik cyfrowo-analogowy, a także phono-stage. Siłą Canora są jednak cztery wzmacniacze zintegrowane (jeden jest tranzystorowy), a referencją – testowany zestaw.
Canor Audio szczyci się nie tylko własną fabryką i konstruktorami, także produkcją własnych systemów pomiarowych do weryfikacji parametrów lamp. Samodzielnie szykuje transformatory do swoich wzmacniaczy i płytki drukowane, wykonywane specjalną techniką CMT (Canor PCB Milling Technology) zapewniającą nadzwyczajną izolację ścieżek. Jednak nie produkuje samych lamp, więc tak jak wiele innych firm musi się teraz mierzyć z trudnościami – duża część lamp pochodzi z Rosji. Na szczęście niedaleko wciąż działa JJ Electronic.
Canor Hyperion P1
Canor Hyperion P1 waży 30 kg i chociaż jego układy zmieściłyby się w nieco mniejszej obudowie, to większa konstrukcja oznacza lepszą separację, szczególnie ważną w konstrukcjach lampowych.
P1 to wśród przedwzmacniaczy kolos, szerokość przedniej ścianki jeszcze na to nie wskazuje (45 cm), ale wysokość (19 cm) i głębokość (aż 47 cm) są typowe dla końcówek mocy. Urządzenie robi wrażenie nie tylko wielkością, ale też eleganckim projektem i starannym wykonaniem detali.
• Górna ścianka i front
Górną ściankę ozdabiają (skądinąd pełniące praktyczną funkcję chłodzącą) duże otwory. P1 i M1 są dostępne w wersjach czarnej i srebrnej. Obydwie mogą się podobać, jednak testowany wariant srebrny wygląda szczególnie luksusowo, co dobrze koresponduje z wielkością i podkreśla oryginalne elementy stylu.
Najważniejsze z nich to duży, punktowy, bursztynowy wyświetlacz, okazałe pokrętło głośności oraz przecinający front, kontrastowy panel z kilkoma przyciskami.
Canor Hyperion P1 jest urządzeniem całkowicie analogowym, nie dostarczymy tutaj żadnych sygnałów cyfrowych (ale Canor ma do takich zadań przetwornik C/A), nie obsłużymy też bezpośrednio gramofonu (nie ma wejścia phono, ale i tutaj z pomocą może przyjść zewnętrzne urządzenie Canora).
Ostatecznie użytkownicy słuchawek będą musieli poszukać wsparcia gdzie indziej – odpowiedniego wyjścia nie ma ani P1, ani też nie znajdziemy w ofercie firmy wzmacniacza słuchawkowego. Purystyczny tor audio podporządkowany lampom to jedno, ale nie wyklucza to nowoczesnego sterowania.
Sekcja mikroprocesorowa dba niemal o każdą funkcję, zarówno regulację głośności, jak i wybór wejść. Wskazania poziomu pojawiają się na wyświetlaczu po prawej stronie, pokrętło porusza się wewnątrz podświetlonego pierścienia.
• Obsługa
Wybór wejść odbywa się sekwencyjnie, za pomocą dwóch przycisków; wejść nie ma aż tak dużo, aby stanowiło to problem. Gdy włączamy P1 w system A/V, możemy całkowicie pominąć regulację głośności. W ustawieniu fabrycznym podświetlenie jest intensywne, ale można je przygasić.
Pilot zdalnego sterowania (wciąż wcale nieoczywistego we wzmacniaczach lampowych) jest nieduży (większy byłby wygodniejszy, zwłaszcza że obejmuje dużą sekcję przycisków dla firmowego odtwarzacza).
Mikroprocesor wykorzystano nie tylko do podstawowych funkcji, ale także do zadań bardziej zaawansowanych. Oryginalne procedury towarzyszą uruchamianiu urządzenia. Po włączeniu zasilania wzmacniacz sprawdza warunki panujące wewnątrz obudowy.
Nie chodzi tutaj tylko o czas potrzebny do rozgrzania lamp; przygotowano też obwód opóźniający start, gdyby się okazało, że lampy są… gorące; znaczyłoby to bowiem, że ktoś przed chwilą wyłączył urządzenie i zamierza włączyć je z powrotem, a taka sytuacja negatywnie wpływa na trwałość lamp.
• Złącza
Oprócz czterech "regularnych" par wejść liniowych RCA i trzech XLR, są jeszcze wejścia (po jednej parze RCA i XLR) pomijające regulację głośności (to tzw. tryb A/V). Wśród wyjść proporcje są inne – tylko jedno RCA i dwa XLR.
I nic dziwnego, skoro końcówka mocy M1 nie ma w ogóle wejścia RCA, a jedynie XLR. Zdublowanie takich wejść pozwala natomiast na stworzenie systemu bi-amping, który oczywiście nie jest opcją podstawową, ale "rozwojową".
• Wnętrze
Grube ścianki oddzielają sekcję audio od zasilania oraz sterowania, a transformator ma dodatkową osłonę ekranującą. Towarzyszą mu rozbudowane obwody stabilizujące i filtrujące. Natomiast sekcja sterująca, będąca potencjalnym źródłem zakłóceń, jest galwanicznie odseparowana.
Układy audio podzielono na trzy bloki. Pierwszy (niewielka płytka przy tylnej ściance) przyjmuje sygnały z wejść i je przełącza. Następnie sygnały są przesyłane do regulatora głośności, który Canor przygotował samodzielnie.
To układ złożony z precyzyjnych rezystorów i przekaźników, zamknięty we własnej obudowie o bardzo grubych ściankach, posadowionej na absorbujących drgania kolumnach.
Zbalansowany regulator głośności pozwala sądzić, że sygnały w takiej formie są prowadzone od samych wejść do wyjść XLR. W każdym z kanałów pracują trzy lampy, popularne 6922 (dwie) oraz 6H30 (jedna) – podwójne triody małej mocy, często stosowane w przedwzmacniaczach i stopniach wejściowych wzmacniaczy zintegrowanych. Obok lamp widać ekskluzywne kondensatory sprzęgające Mundorf SilverGold Oil.
Pomiędzy płytkami sygnał jest prowadzony za pomocą ekranowanych przewodów (z wyjątkiem połączenia sekcja płytek z gniazdami wejściowymi, które wykonano płaską taśmą).
Canor Hyperion P1 pracuje w czystej klasie A. Ciekawym wątkiem jest też deklaracja braku globalnego sprzężenia zwrotnego. Canor działa zręcznie i rozsądnie, kusi nośnym hasłem, a zarazem nie rezygnuje z pomocy sprzężeń lokalnych.
Canor Virtus M1
Canor Virtus M1 wielkością i formą przypomina P1, ale waży jeszcze więcej – 40 kg. To monofoniczna końcówka mocy, więc w systemie konieczne są dwie. Canor nie proponuje jej stereofonicznej wersji, bezkompromisowe podejście do referencyjnego systemu jest ewidentne zarówno w jego ogólnym schemacie, jak i w każdym detalu.
W najbardziej wydajnym ustawieniu M1 ma moc 110 W (według firmowej specyfikacji); tyle można dzisiaj z łatwością uzyskać z małego wzmacniacza impulsowego, ale dla konstrukcji lampowej to duże osiągnięcie, a w praktyce – zupełnie wystarczające dla większości nawet najbardziej wymagających użytkowników.
Również ci, którzy rozglądają się za kilkusetwatowymi tranzystorowymi piecami w przekonaniu, że watów nigdy zbyt wiele, na wieść o ponad 100 W (na kanał) z lamp mogą zmienić zdanie.
Canor nie demonstruje na zewnątrz lampowej konstrukcji, nie eksponuje żarzących się baniek, transformatorów, klatek. M1 wygląda potężnie i nowocześnie.
Wzornicza spójność z przedwzmacniaczem opiera się na umieszczonym w centrum okrągłym elemencie, który w P1 jest pokrętłem głośności, a w M1 tylko dekoracją. Sposób działania układów, parametry i w konsekwencji brzmienie, podlegają regulacjom związanym z wyborem trybów pracy stopnia końcowego.
Nazwy wariantów – Triode i Ultralinear – mówią wszystko znawcom lamp. Można je przełączać swobodnie (nawet w trakcie pracy wzmacniacza), porównując ich brzmienie na bieżąco.
Różnice są zasadnicze i wynikają z odmiennej konfiguracji lamp wyjściowych, a dokładnie – sposobu połączenia siatek lamp. W klasycznym trybie triodowym siatka jest podłączona do anody – występują na nich identyczne napięcia.
Tryb ultraliniowy, który też nie jest już nowością, podłącza siatkę do dodatkowego uzwojenia transformatora wyjściowego; traktowany jest jako rozwiązanie pośrednie pomiędzy triodą a pentodą (w M1 trybu pentodowego nie ma).
Tryb ultraliniowy pozwala zwiększyć moc (w porównaniu do połączenia triodowego), a także zmniejszyć zniekształcenia i rozszerzyć pasmo przenoszenia. Mimo to tryb triodowy ma swoich zwolenników i rzeczywiście w praktyce wciąż pewne walory brzmieniowe.
• Tylna ścianka
Na tym nie koniec wyborów, jakie możemy podejmować, ale znajdziemy je już z tyłu. Niewielki przełącznik (umieszczony tuż obok bezpieczników) pozwala wyłączyć sprzężenie zwrotne (w globalnej pętli).
Na stronie internetowej producenta są umieszczone zdjęcia tylnej ścianki M1, na której... nie ma tego przełącznika; być może do testu otrzymaliśmy najnowszą wersję, wyposażoną już w ten dodatek.
Mniej zorientowanym w specyfice wzmacniaczy lampowych wypada wyjaśnić, że podwójne zaciski głośnikowe nie służą tutaj do bi-wiringu (który wciąż jest możliwy), ale są niezależnymi odczepami transformatorów wyjściowych dla dwóch podstawowych, możliwych impedancji obciążenia.
Wejście jest tylko jedno, w standardzie XLR, co jest sytuacją wyjątkową, ale Canor stawia na współpracę z P1. Nie znalazłem deklaracji, że M1 prowadzi sygnał w formie zbalansowanej od wejść do wyjść, byłaby to w przypadku wzmacniacza lampowego sytuacja bardzo rzadka (chociaż możliwa, jak np. w konstrukcjach firmy BAT).
• Lampy i układ elektroniczny
Wyciśnięcie tak wysokiej mocy wyjściowej z układu lampowego wymaga zaangażowania specjalnych środków. Lampy KT150 to potężne pentody, w każdym modelu Canora Virtus M1 pracują aż cztery, co zapewnia wysoką moc nawet w konfiguracji triody.
Wstępne stopnie wzmocnienia oparto na dwóch lampach ECC82 oraz jednej 12AX7 (znanej także pod oznaczeniem ECC83), wszystkie są podwójnymi triodami.
Większość układów wzmacniacza M1 została zmontowana na jednej płytce drukowanej, podobnie jak w przedwzmacniaczu P1 błyszczą kosztowne kondensatory sprzęgające Mundorf SilverGold Oil.
Tuż obok zacisków wyjściowych zainstalowano transformatory głośnikowe (łączące je odcinki przewodów są bardzo krótkie). Ich rdzenie nie są wykonane z najpopularniejszej blachy żelazowokrzemowej, ale tzw. permaloju – stopu charakteryzującego się bardzo dużą przenikalnością, co pozwala uzyskać wysoką indukcyjność, niską pojemność i przesunąć wyżej rezonanse wytłumiane specjalną powłoką antywibracyjną.
Efektem jest rozszerzenie pasma przenoszenia transformatora oraz redukcja zniekształceń, co jest niezwykle istotne w szerokopasmowej pracy transformatorów "głośnikowych".
Transformator zasilacza znajduje się z przodu i został osłonięty solidnym ekranem, towarzyszy mu pojemność prawie 4000 mF. Jedynie w celu doprowadzania sygnału z wejść XLR pojawia się dłuższy odcinek kabla, który wygląda jednak bardzo dobrze, przypominając solidne, ekranowane interkonekty zewnętrzne.
Canor Hyperion P1/Virtus M1 - odsłuch
Duet Canor Hyperion P1/Virtus M1 zapewnia mnóstwo wrażeń i jego odsłuch był wyjątkowo długi. Nie będą epatował zachwytami, że jego brzmienie sprawiło mi tyle rozkoszy, iż trudno się było z nim rozstać, chociaż nie jest to dalekie od prawdy, ale przede wszystkim trzeba było sprawdzić różne konfiguracje – triodową i ultraliniową – ze sprzężeniem zwrotnym i bez niego.
Zmiany są uchwytne i warte przedstawienia. Zostawiam to jednak tradycyjnie na koniec relacji, której główną częścią jest tryb ultraliniowy ze sprzężeniem. Może on też zostać uznany za dostatecznie reprezentatywny dla ogólnego charakteru brzmienia, wspólnego dla wszystkich trybów.
Tenże jest dość oczywisty, konsekwentny, wyróżniający P1/M1 wśród innych wzmacniaczy. Z drugiej strony jest dość złożony, mimo że muzyka łatwo korzysta na jego bogatych walorach. To konstrukcja z założenia bezkompromisowa.
Jednak w przypadku niektórych konstrukcji lampowych oznacza to ścisłą specjalizację – ukierunkowanie na wysublimowany gust miłośników lamp, którzy są gotowi zaakceptować bardzo niską moc w imię charakteru brzmienia czy nawet samej idei.
Na drugim skraju są wzmacniacze lampowe, które sięgają możliwości mocowych wzmacniaczy tranzystorowych, ale często tracą specyfikę lampowego brzmienia, zresztą z różnych powodów – dla konstruktora nie jest ona najważniejsza, kiedy swój projekt opiera na dwóch filarach: samego faktu zastosowania konstrukcji lampowej i wyciśnięcia z niej wysokiej mocy.
Na tle nawet tak szerokiej perspektywy, P1/M1 jest najbardziej uniwersalny zarówno dzięki kilku opcjom, jak też połączeniu – zwłaszcza w trybie ultraliniowym ze sprzężeniem wielu cech pożądanych przez różnych użytkowników.
Jego moc nie idzie w setki watów, nie jest więc tak wysoka jak z większości współczesnych wzmacniaczy tranzystorowych, zwłaszcza impulsowych, ale zupełnie wystarczy, nie wymagając też szukania kolumn o bardzo wysokiej efektywności czy łatwej impedancji (więcej na ten temat w Laboratorium).
Do P1/M1 można podłączyć nawet takie maleństwa, jak Børreseny M1. Zbieżność symboli absolutnie przypadkowa. Taka moc, jaką oferuje P1/M1, była dawniej zupełnie typowa dla wysokiej klasy tranzystorowych wzmacniaczy hi-fi; słabsze mniej niż pięćdziesiąt, lepsze około stu. I było dobrze. Dzisiaj sięgamy po wzmacniacze kilkusetwatowe i zwykle nigdy nie wykorzystujemy nawet połowy ich możliwości.
Z P1/M1 uzyskiwałem na tyle wysokie głośności (z kolumnami o rzeczywistej efektywności ok. 85 dB, w pomieszczeniu 30 m2), że nie uważałem za konieczne sprawdzanie, kiedy zaczną się jakieś problemy. Nie robimy tego zresztą z żadnymi wzmacniaczami.
Od pierwszych chwil słychać za to dobrą równowagę, jednak daleką od suchej, beznamiętnej neutralności. Dźwięk jest zagęszczony, soczysty, obfity, na tym opiera swoją siłę, ale i delikatność; naturalność i łatwy transfer muzycznych emocji.
Dynamika ma swój charakter, nie jest "techniczna", impulsy nie są przeszywające, a bas twardy i konturowy. Za to dociera do nas swobodna, nienerwowa, ale często potężna fala dźwięków, które rozwijają się i wygaszają w taki sposób, że nawet zmiana względem wydarzenia "na żywo" (mająca wiele przyczyn, nie tylko w P1/M1) jest zwyczajnie przyjemna i nadzwyczajnie zręczna.
P1/M1 dodaje bowiem to, czego zwykle w całej transmisji – od początku nagrania do jego odtworzenia – brakuje. P1/M1 jest mistrzem substancji, poczucia skali i obecności nie tylko dużych źródeł dźwięku, ale też szczegółów.
Rozdzielczość przejawia się w sposób wyrafinowany, nienatarczywy, ale zupełnie wyraźny. Nie jest to przypadek eleganckiego maskowania, zaokrąglania redukującego warstwę informacyjną dla lepszej spójności i harmonii. Nie odniosłem wrażenia, abym czegokolwiek z P1/M1 nie usłyszał.
Prezentacja jest na swój sposób szczegółowa i kompletna, bez natręctwa i wyostrzeń. Ocieplenie wiąże się z żywością, a nie zamuleniem. Przejrzystość jest "syntetyczna", nie "analityczna".
Mamy pełny wgląd w nagranie z dobrymi relacjami przestrzennymi i niewymuszoną akustycznością, bez sztucznej selektywności i wyjmowania dźwięków z tła. Zresztą nagrania są bardzo różne i będzie to słychać, czemu nie przeszkadza klimat P1/M1.
Bas jest niski, rozłożysty, trochę wyluzowany, ma rozmach i dużą paletę opcji. Nie prowadzi rytmu twardymi uderzeniami, w ogóle się nie napina, z jego muskułów nie wychodzą żyły. Mimo to potrafi oddać zarówno dużo energii, pokazać skomplikowane struktury, ma jednocześnie dużą masę i więcej oddechu niż konturowy bas wzmacniaczy w klasie D. Jest zmiękczony, ale nie zmulony.
Pewnie wielu amatorów lampowych atrakcji czeka na ocenę, a najlepiej na pochwały dla średnicy. W zasadzie wiele już o niej napisałem, ale żeby nie było nieporozumień: w tym brzmieniu średnica nie jest najważniejsza wprost; nie wychodzi na pierwszy plan, nie ustawia po kątach skrajów pasma. właśnie dlatego brzmienie P1/M1 jest tak dojrzałe, kompetentne i wszechstronne.
Umiarkowane ocieplenie pomaga wokalom, nie zniekształcając ich ani nie faworyzując. Cała prezentacja, bez względu na rodzaj i rolę głównych dźwięków, instrumentarium i aranżację, staje się wiarygodna i łatwa w odbiorze. Nie tylko żeby dokończyć formalności, ale z przekonaniem zwracam uwagę na wysokie tony.
O ile bas może rodzić komentarze, że nie jest tak zwarty i dokładny jak z najlepszych piecy tranzystorowych, to do góry pasma nie ma się jak przyczepić. Jest wyśmienicie zróżnicowana, wyrazista, detaliczna, klarowna i otwarta, a do tego proporcjonalna, harmonijna, uczestniczy w całym przekazie na równych prawach, nie jest ani oderwana, ani zatopiona. Naturalna i przyjemna.
Porównajmy tryby ultraliniowy i triodowy. Ten drugi rodzi zwykle większe oczekiwania co do jakości dźwięku, choćby w oparciu o rozumowanie, że skoro ma mniejszą moc, to powinien zaoferować jakąś rekompensatę. Doświadczenie pokazuje, że "w zamian" jest po prostu inaczej, ocena zależy zarówno od konkretnego urządzenia, jak też od upodobań.
Nie zakładajmy więc z góry, że jak słuchamy cicho, korzystamy z trybu triodowego, mimo że ortodoksyjni miłośnicy lamp uważają tryb triodowy za jedyny właściwy, zapewniający "prawdziwy" dźwięk. Ale ich też rozumiem. W takim ustawieniu brzmienie jest podgrzane, plastyczne, bliskie, klimatyczne. Dzięki temu wrażenie nasycenia, a momentami potęgi, może być jeszcze większe.
Kombinacja emocjonalności i subtelności jest wspaniała. Co trochę zaskakujące, w trybie triodowym, bas wydawał się bardziej zwarty i "konkretny", podczas gdy w zakresie średnio-wysokotonowym selektywność była większym atutem trybu UL. Bardziej podoba mi się dźwięk UL, ale często przechodziłem w tryb triodowy, żeby sprawdzić "co się tam dzieje" – i zawsze działo się coś ciekawego.
I zawsze działo się coś ciekawego, chociaż po jakimś czasie zmiany były przewidywalne. To pewna pułapka, że wciąż będąc "pod napięciem" porównywania, zbyt często będziemy przełączać kosztem relaksującego słuchania muzyki. Ale taki nasz los.
Drugi układ pozwala na wyłączenie sprzężenia zwrotnego. Przeprowadzenie rzetelnych porównań w tym zakresie wymaga pewnego doświadczenia. Z powodu znacznej, 4-decybelowej różnicy we wzmocnieniu (a więc i głośności) trzeba korygować poziom.
Jeśli przełączymy w inny tryb bez korekcji, w subiektywnej ocenie będziemy faworyzować ustawienie bez sprzężenia – grające głośniej (taka jest właściwość naszego słuchu). Bez znajomości tego zjawiska, a w oparciu o ideologię "antysprzężeniową", będzie można z czystym sumieniem (chociaż niezgodnie z prawdą) twierdzić, że bez sprzężenia gra lepiej.