Zacznę przewrotnie, czyli od etui - najsolidniejsze ze wszystkich, przypomina mydelniczkę albo pojemnik na golarkę, wykonane z twardego tworzywa ABS.
Wewnątrz odnalazłem przejściówkę samolotową i bateryjkę AAA, którą chowa się pod zdejmowanym bocznym deklem. Przewód jest nieodpinany, choć - jako jedyny w teście - podłączony po "audiofilsku", do obydwu przetworników.
Konstrukcja słuchawek eer SE-NC21M jest prościutka. Poduszki wypełniono na całej powierzchni, włącznie z tą przestrzenią, przez którą zwykle płynie fala od przetworników do uszu - tutaj przeciska się ona przez warstwę gąbki.
Z kolei pałąk nie ma żadnej wyściółki (ale, o dziwo, nie uwiera, mimo że łeb mam łysy). Pomimo zastosowania niedrogich materiałów, wyglądają dobrze, nie skrzypią, dość wygodnie leżą na głowie, są lekkie, tłumienie działa, a bateria jest wręcz nieśmiertelna na tle konkurencji.
Można też wziąć pod uwagę, że to jednak produkt z rozpoznawalnym logo w cenie tak niskiej, że aż śmiesznej (jak na słuchawki z aktywnym tłumieniem).
Odsłuch
Słuchawki Pioneer SE-NC21M grają lepiej, niż kosztują. Jeśli nie będziemy liczyli na cud, to rozczarowania nie będzie, i o ile jest to dźwięk dość typowy dla takich małych "ogryzków", to właśnie słuchając Pioneerów w rytmicznym repertuarze (Alicia Keys, Annie Lennox) głowa zaczęła mi się najmocniej do taktu kiwać. Nie będę się nawet starał wyjaśniać, dlaczego - to po prostu na swój sposób muzykalne słuchawki do pracy w warunkach drogowych.
Włączenie ANC psoci - tracimy i tak nie najmocniejszy dół, tonacja przenosi się wyżej. No i co z tego? Gra James Blunt "Stay the Night" i kompletnie nie przeszkadza mi, że stopa perkusji brzmi jakbym pukał palcem w pudełko zapałek, basu nie ma i w ogóle wszystko jest dość zlane, ale dalej chce się słuchać.