Propozycja redakcji, bym pisał o świecie analogu, jest bardzo miła, ale też zdaję sobie sprawę, że przyjdzie mi się poruszać w materii trwającej nieprzerwanie, licząc skromnie - od 80 lat, materii setek milionów wydanych płyt, setek tysięcy wyprodukowanych gramofonów, wielu znakomitych znawców tematu.
Oto kilka najprostszych faktów: brytyjski magazyn "Gramophone" wychodzi w zasadzie nieprzerwanie od 1923 roku, pierwsza długogrająca płyta została wydana w 1931 roku, a płyty stereofoniczne tłoczy się od 1957 roku. Przystępując do pisania felietonów "w sprawie", czynię to z pokorą i świadomością wiedzy dalekiej od kompletności. Nie mam też ambicji bycia encyklopedią (a właściwie wikipedią, bo encyklopedie odeszły w przeszłość) . Moim światem żądzą emocje - i tymi emocjami będę się chciał podzielić. Zawsze będę wdzięczny za dopowiedzenia i komentarze.
Zdawało się w ostatnich 25 latach, że bezpowrotnie zamknął się świat ciężkiej, niewygodnej, chimerycznej winylowej płyty. Był czas, kiedy winylowi kolekcjonerzy zeszli do podziemia, gramofony zostały zastąpione przez cyfrowe odtwarzacze, a półki szybko zapełniały się błyszczącymi pudełkami z dumnymi literkami CD.
Bodaj najbardziej przełomowa dla zapowiadanej od 1981 roku śmierci winylu i triumfu CD była konferencja prasowa szefa Sony, Akiyo Monity, z udziałem Herberta von Karajana, który dokonał zgrabnego porównania: że zapis na płycie winylowej jest jak latarnia gazowa. Nowa technologia przyjęła się więc niemal natychmiast - przecież CD jest wygodniejsze, nie wymaga żadnej troski i pieczołowitości, jest tanie w produkcji, a krążki zajmują znacznie mniej miejsca w sklepach, co oznacza, że mamy więcej tytułów na powierzchni metra kwadratowego.
Ku mojej - i wielu innych - boleści, zrodził się cały nurt sztuki związanej z przerabianiem winylowych płyt na zegary i wazoniki. Tymczasem już parę lat później okazało się, że koncerty przepisane z analogowych taśm, wydane na kompaktach, jakoś tak zwiędły… Co ciekawe, dotyczyło to - w ogromnej mierze - nagrań Karajana. Słyszę nawet od miłośników muzyki, że te pierwsze CD z połowy lat 80. najzwyczajniej w świecie przestają grać. I w takiej atmosferze, po dwudziestu latach niełaski, płyta winylowa wraca w należnej jej glorii i chwale.
Rynek nowo tłoczonych, czarnych płyt rośnie w postępie geometrycznym, każdego dnia na aukcjach amerykańskiego Amazona jest ponad 1 mln 200 tys. "winyli", podobnie jest na niemieckim e-Bayu. A u nas powstają pierwsze prawdziwe sklepy z płytami tego typu, gdzie można godnie oglądać i słuchać muzyki. Są tam znakomite kolekcje jazzu, klasyki oraz rocka. Często też wytłoczone w latach 60. i 70. płyty nieotwarte, bo zwyczajem wielu melomanów zza żelaznej kurtyny było kupowanie od razu dwóch egzemplarzy - tego "do grania" i tego drugiego "na wszelki wypadek".
Czy winyle kupują dzisiaj tylko lekko zwariowani kolekcjonerzy, których najbardziej podnieca piwniczny zapach? A może to przypadek starego wina - to sprzed 50 lat osiąga ceny astronomiczne, ale pić się go nie da. Z wieloma płytami też tak jest - mają ogromną wartość kolekcjonerską, lecz słucha ich tylko wybitnie wyspecjalizowany meloman (np. nagrania z lat 20. i 30. 9 symfonii Beethovena w edycji Top Classic Historia). Ale - użyję takiego określenia - "średnia" kolekcji zachodnich jest brzmieniowo rewelacyjna. Są to płyty w stanie określanym jako NM (near mint.)
U nas jest inaczej - sentymentalni starsi panowie odkurzają swoje zbiory i zaczynają je z powrotem stawiać na półkach. Twierdzą, że "niepowtarzalny szum starej płyty…" itd. I to jest problem natury zasadniczej. Jesteśmy wychowani na winylach z dodatkiem białka kurzych jaj z Pronitu (ten dodatek jest szczerą prawdą), sięgamy po szmatławe okładki Polskich Nagrań z lat 80., za szczytową uznajemy jakość węgierskiego Hungartonu, a wzorcem nagraniowym jest debiutancki album Czerwonych Gitar. Tymczasem w latach 60. i 70. na świecie królowały DG, Philips, RCA, EMI, że o kosztujących wiele tysięcy marek czy dolarów gramofonach i porównywaniu ich z naszą lampową Fonicą nie wspomnę. Zatem - Panie i Panowie - winylowa płyta nie musi trzeszczeć, a jej triumfalny powrót nie ma nic wspólnego z sentymentalnym skrzypieniem (oczywiście tylko na płycie!) Hanki Ordonówny.
Jest kilka zasadniczych przyczyn powrotu winylowej płyty. Jedna z nich to nieodparte wrażenie niepowtarzalnego dźwięku, tej niepodrabialnej przestrzeni, poczucia, że w orkiestrze zarejestrowanej na winylowej płycie gra znacznie więcej ludzi niż na CD, a w dodatku grają w całym naszym pokoju. Tutaj siedzą skrzypkowie, a z tej strony instrumenty dęte, z tyłu blachy. Ta teza jest niewątpliwie dyskusyjna i zwolennicy nagrań odtwarzanych za pomocą CD, SACD, iPoda, będą prowadzić spór...
Nie będę się upierał, ale na pewno nie zaznają jednego - lekkiego drżenia ręki w momencie, w którym kładziemy ramię gramofonu na kręcący się czarny krążek, czekania, kiedy skończy się rozbiegówka i zabrzmi pierwszy dźwięk… aha i jeszcze jedno: przy gramofonie nie ma pilota, nie da się przeskoczyć niecierpliwie do następnego nagrania, więc odkrywamy rzecz bezcenną - że muzyka ma swój początek, środek i koniec.
Wojtek Padjas
Fot. www.research.philips.com