Nikt więc nie używa w tych opisach słów zbyt mocnych, ale już sama obecność tej kwestii w pierwszych akapitach wskazuje, że mamy do czynienia z obiektem wyjątkowym i sytuacją nadzwyczajną. Pisma audiofilskie, w dużej części poświęcone high-endowi, są przecież oswojone z cenami, które u "zwykłych" konsumentów wywołują silne emocje, zdumienie, zgorszenie, podziw, rozbawienie...
Jednak cena Orpheusa okazuje się bodźcem, na który reagują wszyscy, łącznie z recenzentami, tutaj rutyna nic nie pomoże, i nikt nie krępuje się już na wstępie stawiać pytania - czy słuchawki mogą być tyle warte? Racjonalna odpowiedź brzmi: wszelkie produkty warte są tyle, ile klient jest gotów za nie zapłacić. A czasami nawet nikt nie musi ich kupować, aby spełniały swoją rolę - prestiżową, pomnikową, wizjonerską.
Oczywiście, na testach spoczywa pewna odpowiedzialność za werdykt - czy testowany produkt jest, czy nie jest, wart swojej ceny - jednak o high-endowych urządzeniach i ich cenach nie pisze się w prosty sposób, lecz z dużym "szacunkiem" i ostrożnością, która płynie nie tylko z uprzejmości wobec dystrybutora, ale także ze zrozumienia, że jednoznaczność w tej kwestii nie oddaje sensu sytuacji.
Gdy mamy do czynienia z unikalnym lub najlepszym urządzeniem na świecie w danej kategorii, nawet przy bardzo wysokiej cenie, trudno ją krytykować, bo takiej jakości taniej się nie kupi. A że przyrost jakości nie jest wprost proporcjonalny do przyrostu ceny... to powinni wiedzieć wszyscy.
Produkt, który nosi nazwę Sennheiser Orpheus HE-1, potocznie i skrótowo jest nazywany słuchawkami. To jednak nie tylko słuchawki, same w sobie wyjątkowe i luksusowe, ale cały system słuchawkowy, co tym bardziej utrudnia zakwalifi kowanie i porównywanie HE-1 do innych słuchawek. Utrudnia, ale nie uniemożliwia.
Fakt, że słuchawki elektrostatyczne wymagają specjalnego wzmacniacza, tłumaczy wyższe koszty takiej "instalacji", ale nie przynosi dodatkowych możliwości - na tym etapie można więc słuchawki elektrostatyczne (razem z ich wzmacniaczem) porównywać do kompletu dowolnych słuchawek, podłączonych do wybranego dla nich wzmacniacza słuchawkowego. Ale Orpheus HE-1 to coś jeszcze więcej - do jego wzmacniacza dodano przetwornik C/A, a więc i wejścia cyfrowe (niezależnie od analogowych), więc...
A jednak Sennheiser Orpheus HE-1 wcale się tym sposobem nie wymyka ewentualnym porównaniom. Wiele współczesnych wzmacniaczy słuchawkowych jest skojarzonych z USB DAC-ami, te gatunki wręcz się wymieszały, więc budowanie systemu słuchawkowego o analogicznej funkcjonalności jest dzisiaj powszechne.
Nikt tu niczego nie będzie jednak porównywał, bo nie ma na świecie takich słuchawek i takiego wzmacniacza słuchawkowego wyposażonego w USB DAC, które razem kosztowałyby choćby połowę tego, co Orpheus HE-1. Oczywiście wciąż można by podskakiwać Sennheiserowi, konfrontować HE-1 ze znacznie tańszymi kombinacjami. Trudno przesądzić, co by z tego wynikało... Ale ostatecznie chodzi tutaj o coś jeszcze innego; nie tylko o to, jaki system słuchawkowy gra najlepiej, o ile lepiej, na czym to "lepiej" dokładnie polega i jak to udowodnić.
Chodzi o to, aby zrobić założenie, że produkt najdroższy jest najlepszy, albo co najmniej do najlepszych należy i jest dostarczany przez firmę, która zasługuje na zaufanie. Ostatecznie jest to produkt dla bardzo nielicznych, na takie cudo trzeba mieć zarówno pieniądze, jak i wyjątkową ochotę. Tych, których potencjalnie "stać" na taki luksus, są na świecie przecież miliony. Jednak Sennheiser nie będzie produkował milionów ani nawet tysięcy egzemplarzy HE-1 rocznie, a "jedynie" 250 (takie są ofi cjalne deklaracje).
Recenzentom high-endowego sprzętu nie wypada ekscytować się cenami, powinni demonstrować daleko posuniętą obojętność, a w ten sposób światowe obycie, traktować cenę jako rzecz drugorzędną, przy której nie warto się na dłużej zatrzymywać, w odróżnieniu od wszystkich innych cech, a przede wszystkim brzmienia. Zwykle już na początku narzuca się pytanie, jaka jest relacja jakości do ceny - przecież o taką odpowiedź w gruncie rzeczy chodzi. Bywa jednak i tak, że nie pojawia się ona nawet na samym końcu.
Andrzej Kisiel