Maj stał się dla mnie miesiącem pod znakiem muzyki Nigela Kennedy’ego. Najpierw trafił w moje ręce album "Shhh!”- drugi nagrany z polskimi jazzmanami w ciągu dwóch lat. Potem pojechałem na drugą część festiwalu Wiosna Jazzowa Zakopane 2010, której dyrektorem artystycznym był właśnie brytyjski skrzypek. Wreszcie miałem okazję wysłuchać wszystkich koncertów podczas Nigel Kennedy’s Polish Weekend, który odbył się w dniach 29 - 31 maja w Southbank Centre, w Londynie. Mam więc dobry przegląd umiejętności jazzowych artysty i jego twórczości w tej dziedzinie.
Przyznam się, że po płycie "The Blue Note Sessions” (2006) nagranej w USA z wybitnymi amerykańskimi muzykami, nie byłem przekonany, że Nigel powinien grać jazz. Owszem jest wirtuozem, ale w jazzie potrzeba feelingu, tego specjalnego poczucia swingu, frazowania i wyobraźni. Kiedy jednak usłyszałem go pierwszy raz z młodymi, polskimi jazzmanami w warszawskiej Stodole, a potem na festiwalu Bielska Zadymka Jazzowa - zmieniłem zdanie. Kennedy czuje jazz na swój sposób, jako muzykę wolności, dającą mu nieograniczone możliwości tworzenia nowych brzmień.
Na scenie Nigel Kennedy staje się prawdziwym jazzmanem z niepokornym charakterem i czupryną punka. Zawsze zachowywał się swobodnie, nawet w filharmonii, ale wśród jazzowej braci, przed jazzową publicznością czuje się jak ryba w wodzie. Na dodatek improwizuje coraz ciekawiej. Nie jest to poziom wybitnych jazzmanów, ale wytwarza atmosferę dobrej zabawy, co publiczność przyjmuje entuzjastycznie. Poza tym ciągle jest niedościgłym wirtuozem, czego niektórzy jazzmani, ci, którym na tym zależy, z pewnością mu zazdroszczą.
Na festiwalu w Zakopanem Nigel Kennedy zagrał ze swoim kwintetem z Karczmie Biały Potok. Cóż to był za koncert! Ciasna sala, gęsto ustawione ławki, mała scena ze stłoczonym sprzętem i spóźniający się po poprzednim koncercie skrzypek. Ale wszyscy mu to spóźnienie wybaczyli, kiedy tylko zagrał pierwsze dźwięki. Brzmienie jego elektrycznych skrzypiec podłączonych do kilku przystawek wywołuje ciarki na plecach.
W karczmie szwankowało nagłośnienie, ale w Queen Elizabeth Hall w Londynie było już perfekcyjne. Właściwie sztuce nagłaśniania koncertów przez Brytyjczyków warto by poświęcić osobny materiał. A także kondycji samego mistrza. W Zakopanem grał na jam session do rana, a w Londynie miał po dwa koncerty dziennie i później również jam session. Najważniejsze, że go to granie niesamowicie kręci, a szczególnie kiedy ma u boku polskich muzyków: pianistę i organistę Piotra Wyleżoła, saksofonistę Tomasza Grzegorskiego, kontrabasistę Adama Kowalewskiego i perkusistę Krzysztofa Dziedzica. Każdy z muzyków ma na scenie swoją ksywkę, co lider każdorazowo podkreśla, a za solówki dziękuje każdemu muzykowi charakterystycznym stuknięciem pięścią, jak to robią raperzy.
W Zakopanem wytłumaczył znaczenie tytułu albumu: - Kiedy w klubach w Ameryce czy Wlk. Brytanii chcesz zagrać balladę, musisz krzyknąć do publiczności, żeby się uciszyła, właśnie "Shhh!". Taki tytuł nosi właśnie cudowny, nastrojowy temat, który Nigel gra najpierw w duecie z saksofonistą Tomaszem Grzegorskim, a następnie włączają się: kontrabasista Adam Kowalewski i pianista Piotr Wyleżoł. Perkusista Krzysztof Dziedzic delikatnie muska szczoteczkami czynele, co wsumie czyni z tego utworu majstersztyk łagodności i tkliwości. Nie posądzałbym Nigela o takie nastroje, a nie są to jedyne ballady na płycie. Najbardziej ujmująca to "River Man”, jedyny utwór nie skomponowany przez Kennedy’ego, a przez Nicka Drake’a.
Co dziwi, partię wokalną śpiewa tu Boy George. Aż musiałem sprawdzić, czy to ten sam Boy George z grupy Culture Club, bo głos ma niski, zachrypnięty, nostalgiczny. Tak, to on, i dzięki niemu to nagranie chyba najbardziej zapadnie słuchaczom w pamięci. Subtelne frazy skrzypiec znajdziemy także w utworze "Silver Lining”, ale to tylko wstęp do części dynamicznej ze świetnymi solówkami Grzegorskiego i Wyleżoła.
A w finale Nigel gra na skrzypcach niczym Hendrix na gitarze elektrycznej. W czasie koncertu ten moment robi piorunujące wrażenie. Balladowy temat "The Empty Bottle” będzie się kojarzył z nieodłącznym atrybutem skrzypka na scenie - butelką piwa, a czasem nawet czegoś mocniejszego. Ale Nigel Kennedy to przede wszystkim wulkan energii. Album zaczyna dość prowokacyjnie, grając denerwujące ostrością dwa dźwięki: wysoki i niski.
Po chwili włącza się dynamiczna sekcja rytmiczna z atomowymi uderzeniami perkusisty i moje nogi same zaczynają przytupywać do rytmu. Słychać tu echa The Mahavishnu Orchestra. Skoczny charakter ma utwór "4th Glass” i z pewnością nie jest to ostatnie słowo muzyka. Funkowo-punkowy finał to kompozycja "Oy!” z riffami w gitarowym stylu. Po to, by je osiągnąć, Nigel jest obstawiony przystawkami, a skrzypce ma podłączone do potężnych wzmacniaczy, w tym rockowego Marshalla. A dziarskie okrzyki zespołu "oj, oj, oj” świadczą, że zakładników brać nie będą.
Kiedy wydawało mi się, że te dwa festiwale Nigela Kennedy’ego nasyciły mnie jego muzyką, sięgnąłem po ten album, by napisać recenzję. I zaraz podkręciłem preamp na maksa, aż moje 300B zapiszczały. Bo ta muzyka jest jak narkotyk. Zaraz, kiedy to Nigel gra następny koncert? Już nie mogę się doczekać.
Marek Dusza