Amerykańskiego gitarzystę Nelsa Cline`a usłyszałem po raz pierwszy na festiwalu w austriackim Saalfelden, gdzie u podnóża Alp stworzył niesamowity duet z innym gitarzystą-awangardzistą Markiem Ribotem. Był to koncert, który zapamiętam na zawsze jako otwierający nowe horyzonty muzyki improwizowanej i moje własne.
Nels Cline słynie z wirtuozerii i wyobraźni, które wykorzystuje tworząc najbardziej zadziwiające gitarowe akordy. Nie jest to jednak muzyka, której nie da się słuchać poza klubem, jak w przypadku większości współczesnych free-jazzowych produkcji.
Kompozycje Nelsa mają żelazną logikę, każda nuta jest uzasadniona, choć często zaskakująca, a przy tym brzmienie jego gitar zachwyca paletą barw niczym obraz impresjonisty. Magazyn "Rolling Stone" umieścił go w gronie 100 największych gitarzystów wszech czasów. Wziął udział w nagraniu ponad dwustu albumów, jest stałym członkiem cenionego rockowego bandu Wilco, a sam stoi na czele awangardowego Nels Cline Singers.
Nie byłem zaskoczony, kiedy prezes wytwórni Blue Note Records, Don Was, zaproponował gitarzyście nagranie albumu, do którego przymierzał się od 25 lat, ale nie miał odpowiednich środków ani wydawcy, który zaryzykuje takie nagranie.
- Zawsze chciałem stworzyć album z mroczną i niepokojącą, choć nastrojową muzyką – zwierza się Nels Cline. Pomyślałem, żeby zapisać mniej oczywiste refleksje na temat romansu, miłości i seksu. Z biegiem czasu moje pomysły stawały się coraz bardziej optymistyczne i zróżnicowane. Moja muzyka zyskała więcej światła, tak jak moje życie, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Cline poprosił swojego przyjaciela Davida Breskina, by zajął się produkcją albumu, który okazał się jednym z największych przedsięwzięć Blue Note Records ostatnich lat. Aranżację kompozycji Cline`a i wybranych przez siebie standardów powierzył trębaczowi Michaelowi Leonhartowi.
Aranżacje to prawdziwy majstersztyk i dzięki nim album stanie się cenioną pozycją. Nie zdziwię się, jeśli będzie nominowany do Grammy w kategorii dużych zespołów jazzowych. Nowatorskimi, rozbudowanymi aranżacjami album przypomina brzmienie orkiestr Gila Evansa i Carli Bley, ale nastrojem kojarzy się z orkiestrowymi wykonaniami muzyki filmowej Henry`ego Manciniego.
Nels Cline skompletował duży zespół, w którym znajdziemy kilka sław i wielu dobrych znajomych, m.in.: trębacza Stevena Bernsteina, klarnecistę Bena Goldberga, gitarzystę Juliana Lage`a, wibrafonistę Kenny`ego Wollesena i brata, perkusistę Aleksa Cline`a. Obok standardów musicalowych i filmowych: "Glad To Be Unhappy" Rodgersa i Harta, "Beautiful Love" Victora Younga, "Invitation" Bronisława Kapera, "I Have Dreamed" Rodgersa i Hammersteina znalazł się standard jazzu nowoczesnego: "Cry, Want" Jimmy`ego Giuffre oraz utwór Sonic Youth "Snare, Girl".
Najważniejszym utworem albumu "Lovers", dla którego warto wydać każde pieniądze, jest "Lady Gabor", kompozycja węgierskiego gitarzysty Gabora Szabo sprzed pół wieku, która miała premierę na albumie perkusisty Chico Hamiltona. Dzięki fantastycznej solówce Erika Friedlandera na harfie ten utwór przypomina mi albumy Alice Coltrane. Wprowadza też słuchacza w trans. Ja nie mogę się oderwać od tego nagrania. Często słucham też kompozycji Brazylijczyka Nany Vasconcelosa "It Only Has to Happen Once" z onirycznymi odgłosami big bandu.
Większość kompozycji to dzieła Nelsa Cline`a i w nich jest więcej przejmujących jak i ujmujących gitarowych akordów. Dramaturgia utworów trzyma słuchacza w napięciu, a że album składa się z dwóch krążków, niezwłocznie włożymy drugi, z czystej ciekawości. Genialna muzyka niezwykłych jazzmanów, uczta dla wymagających słuchaczy, po prostu klasyk.
Marek Dusza
BLUE NOTE/UNIVERSAL