- Pana nowy album "Brothers" otwierają nastrojowe tematy: zagrane zaledwie kilkoma pociągnięciami smyka "Preludium" i nasycona emocjami, nostalgiczna "Elegia". Jaka jest geneza tych utworów?
- "Preludium" jest intymnym wprowadzeniem do tematu w utworze "Elegy". Początkowe nuty pojawiają się z ciszy i są grane na jej granicy. Ta sama melodia w formie klamry pojawia się jeszcze na końcu albumu, tworząc zamkniętą całość. Natomiast "Elegy" jest utworem, który powstał kilka miesięcy przed śmiercią mojego brata. Już wtedy opisałem go tym tytułem, nie wiedziałem tylko, komu będzie dedykowany. Muzyka wyprzedziła pewne wydarzenia w moim życiu, później dojrzewałem do jej znaczenia i dość szybko zrozumiałem sens tego, co artystycznie chcę wyrazić i czego efektem jest mój nowy album.
- Tytuł płyty "Brothers" to hołd pamięci zmarłego brata, czy ma także inne znaczenie?
- Tytuł ma dużo szersze znaczenie. Oprócz czysto osobistego, jest to album skłaniający do refleksji na temat relacji człowieka do człowieka. W tych trudnych czasach pełnych konfliktów ludzie potrzebują znów stać się dla siebie braćmi. Otwartość na drugiego człowieka jest fundamentem do tworzenia dobra. Z tej idei zrodził się mój projekt z Helge Lienem. Nie wyniknął w sposób naturalny z naszego spotkania, lecz został konceptualnie wykreowany. Nawiązaliśmy kontakt mailowo i spotkaliśmy się w Norwegii na próbach znając się wcześniej tylko z własnej twórczości.
Bez otwartości na swoją odmienność i na to, że może stać się ona początkiem fascynującej przygody, nie byłoby dziś kolejnej naszej płyty. Trafiliśmy w dziesiątkę, bo dziś czujemy się jak rodzina. Czas, który spędziliśmy koncertując, tworząc muzykę i podróżując zbudował ogromne zaufanie. Razem przechodziliśmy przez dobre i trudne chwile. Ma to niebagatelny wpływ na sztukę, którą tworzymy, a która wynika z naszej relacji. Dopiero pełne zaufanie do siebie otworzyło przed nami możliwość nieskrępowanej eksploracji muzycznych terenów, wcześniej dla nas nieodkrytych. Myślę, że w skali społeczeństwa poprawa relacji międzyludzkich jest podstawą do tworzenia lepszego świata wokół nas. Muzyka może stać się tego zaczątkiem.
- Tytuły kolejnych utworów: "Faith", "Love" odnoszą się do najważniejszych aspektów dotykających naszego życia, jakie jest ich przesłanie?
- Wiara i miłość są źródłem mojej egzystencji. Ponieważ muzyka jest abstrakcyjną formą sztuki, pozwalam sobie na takie tytułowanie swoich kompozycji, by dzięki nim przekazywać swoje przesłanie. Wierzę, że te tytuły wraz z muzyką będą wywoływać odpowiednie wibracje w moim odbiorcy. Jednak każdy ma prawo odbierać muzykę na swój sposób i być może odkryje w niej coś kompletnie innego.
- Szczególnie tytuł "One" każdy słuchacz zrozumie po swojemu, a pana interpretacja?
- Jedność. To pierwszy utwór na płycie, w którym pojawia się saksofonista Tore Brunborg. Jego głos często grany w unisono ze skrzypcami otwiera nową przestrzeń dla mojej muzyki. Jest to tytuł, który odnosi się do naszej zespołowej energii. Podczas sesji w berlińskim studiu Hansa, gdzie nagrywaliśmy album "Brothers", czuć było niezwykłą atmosferę. Zadbaliśmy o odpowiednie oświetlenie i klimat, tak aby cała sesja była jak najbardziej uduchowiona. Nie było to po prostu spotkanie w celu zarejestrowania kolejnego albumu, zagrania kilku koncertów, zdobycia paru nagród. Chcieliśmy się podzielić czymś bardzo ważnym ze światem i zależało nam na szczerym procesie twórczym. Tylko przy pełnym zaufaniu można podążać takimi ścieżkami. O tym właśnie jest "One".
- Po tytułowym "Brothers" - zaskoczenie, jedyna kompozycja, której pan nie napisał, to "Hallelujah" Leonarda Cohena, dlaczego wybrał pan akurat ten utwór?
- Przy tak osobistym albumie, nie mógłbym pozwolić sobie na dobranie cudzej kompozycji, jeśli nie wpisywałaby się w koncept albumu. Postanowiłem nagrać go na płycie już w sierpniu 2016 r. Sesję nagraniową mieliśmy 11 i 12 listopada. Gdy parę dni wcześniej podczas jednego z koncertów ogrywaliśmy kompozycje przygotowywane na nowy album, w repertuarze pojawił się również "Hallelujah". Tego dnia zmarł Leonard Cohen. Pomyślałem wtedy o moim bracie, o Prince`e, Januszu Muniaku, Jarku Śmietanie, o kilku innych ważnych dla mnie osobach, które odeszły w ostatnich latach. Jestem z nimi myślą.
- Na sekwencję tytułów, które same w sobie niosą doniosłe treści, cieniem kładzie się właśnie "Shadows", o jakich cieniach pan myślał pisząc ten temat?
- "Shadows" jest o cierpieniu, które jest jak cień, który towarzyszy człowiekowi co dnia. Staram się każdego dnia być bardziej empatyczny dla tych, którzy go doświadczają. Jestem szczęściarzem. Spełniam swoje marzenia, mam wokół siebie wspaniałych ludzi i mogę robić to, co kocham. To duże błogosławieństwo. Chciałbym dzielić się tym szczególnie z tymi, których życie pełne jest walki i cieni. Jestem z wami.
- Jaka myśl przyświecała panu, kiedy zapraszał pan saksofonistę Tore Brunborga do udziału w nagraniach? Co charakteryzuje jego styl, jak to współbrzmi z Pańskimi skrzypcami?
- Tore ma bardzo liryczny i emocjonalny ton. Poza tym operuje cudowną przestrzenią, której poszukiwałem myśląc o nagraniu tego albumu. Jest uznanym norweskim artystą. Współpracuje z Manu Katche, Tordem Gustavsenem, nagrywa dla ECM-u. Saksofon dodał jazzowego tonu kompozycjom zapisanym na albumie.
- Brzmienie albumu od razu wydało mi się świeże, orzeźwiające, jak bryza od morza - i to Morza Północnego. A przecież styl pana gry jest bardzo gorący, intensywny, ekspresyjny i emocjonalny. Czy w takim kontraście słusznie upatruję magnetycznego związku polskiego skrzypka z norweskimi jazzmanami?
- Minimalizm jest estetyką, która jest adekwatna do współczesności. Myślę, że każdy artysta dąży do esencjalizmu, odkrycia sedna swojej twórczości z jednoczesnym wyselekcjonowaniem środków wyrazu. Kontrast między ciszą a krzykiem, między nordyckim spokojem i polską burzliwością - to sposób na wstrząs, który budzi nieznane. Kocham być prowadzony przez burzliwe prądy. Interesują mnie niespokojne morza. Obcowanie z muzyką współczesną skierowało mnie w stronę brzmienia. Bogactwo technik wykonawczych na skrzypcach rozbudza moją wyobraźnię. Współczesna wirtuozeria nie polega na ilości dźwięków wydobytych z instrumentu, ale zasobu środków, kolorów, dynamiki.
- W pamięć głęboko zapadł mi pana wspólny występ ze skrzypkiem Jeanem-Luc Pontym, jak pan wspomina tę współpracę?
- Jean-Luc Ponty po naszym wspólnym koncercie powiedział mi, że może przejść na emeryturę, bo słuchając mnie wie, że wiolinistyka jazzowa jest w dobrych rękach. Jakie mocne słowa! Napisał mi je na swojej płycie, czyli nie rzucał tego na wiatr. To jest totalna nobilitacja do tego, aby naprawdę wziąć sprawy w swoje ręce, bo wierzą we mnie najwięksi. Jestem mu za to wdzięczny.
- Czy śledzi pan muzykę współczesną, jazz, co pana interesuje w tym, co dzieje się dziś na scenach, co jest wydawane na płytach?
- Śledzę i uważam, że dzieje się wiele rzeczy naraz. Ja osobiście czuję przywiązanie do nurtów minimalizmu, neoromantyzmu oraz muzyki nowej, szczególnie dotyczącej wiolinistyki. Jeśli chodzi o jazz - myślę, że coraz bardziej skłania się ku muzyce poważnej, a to już piękny kierunek dla rozwoju skrzypiec, które w tym świecie czują się bardzo naturalnie.
Podsumowując - skrzypce rozwiną skrzydła. Są instrumentem dotykającym strun duszy. Szczególnie w Europie i Azji skrzypce mają bardzo ważne miejsce i dlatego bez względu na estetykę będą odgrywać wielką rolę. Przysporym wyeksploatowaniu innych instrumentów, skrzypce mogą też wnieść nowy głos w muzyce improwizowanej, ale to zależy od umiejętności samych muzyków na nim grających i ich twórczości. Czyli wszystko w naszych rękach.
Rozmawiał Marek Dusza
Fot. Magdalena Paszko