– Na okładce magazynu "Down Beat" pozuje Pan z pięcioma trąbkami, gra Pan na nich wszystkich?
– Nie jednocześnie [śmiech]. Nie robię żadnych tricków. Tak naprawdę gram na tej samej trąbce od czternastego roku życia. To model Martin Committee z 1957 r. Kupiłem pozostałe, bo jakieś dwa lata temu zaczęła mi się psuć. Naprawiam ją, bo bardzo lubię jej brzmienie, ale muszę mieć też instrumenty w zapasie. Próbuję różne i jeśli brzmienie jakiegoś egzemplarza urzeknie mnie, muszę go kupić. Tak zacząłem kolekcjonować trąbki. Wszystkie są tej samej marki.
– Czym jest dla Pana brzmienie?
– Brzmienie to wszystko, co mnie otacza, to środowisko, w którym żyję, to także nastrój. Brzmienie jest dla mnie bardzo ważne. Jest jak wszechświat, który tworzę swoją muzyką dla moich słuchaczy. Brzmienie instrumentu opowiada historię życia osoby, która na nim gra. Jedną nutą można opisać kim jest, w co wierzy, jak bardzo jest zaangażowany w sztukę.
– Na koncertach wykonujecie pełny program najnowszego albumu?
– Z reguły większość utworów. Mam zespół, z którym gram od lat, dobrze się rozumiemy i możemy poprowadzić muzykę w wielu kierunkach. Nie lubię określenia "koncertu", jako promującego nowy album. Po prostu wykonujemy naszą muzykę, rozwijamy ją, nie jesteśmy przywiązani do jednej koncepcji. Mój nowy album zawiera wiele wątków, historii, które można opowiadać na różne sposoby. Żadna z moich płyt nie stanowi zamkniętej całości. Każda jest punktem wyjścia do odkrywania nowych kart naszej muzyki.
– Występują z Panem śpiewacy, których słyszymy na nowej płycie?
– Nie zawsze. Trasę z wokalistami przygotowuję na lipiec, wtedy odwiedzimy największe europejskie festiwale. Tylko w takich sytuacjach można zgromadzić fundusze, które zapewnią podróżowanie z dużym siedmio-, ośmioosobowym zespołem.
– Co oznacza tytuł Pana nowego albumu: "the imagined savior is far easier to paint"?
– Nie chcę tłumaczyć tego tytułu, niech każdy, kto tylko zatrzyma na nim wzrok, zastanowi się i sam podejmie decyzję, co znaczy dla niego. Oczywiście dla mnie ma określone znaczenie, ale dla kogoś może to być coś zupełnie innego.
– Na tym albumie ważną rolę pełnią wokaliści, którzy sami napisali teksty. Czy później dopisał Pan do nich muzykę?
– Przekazałem im swoje idee, pomysły o czym mają opowiadać utwory, napisałem zarys linii melodycznych, by do nich dobrali słowa. Potem dokończyłem kompozycje mając już napisane teksty. Wyjątkiem jest "Our Basement (ed)", do którego muzykę i wersy stworzyła Becca Stevens – to historia opowiedziana z perspektywy bezdomnego o imieniu "ed".
– Mocne wrażenie robi utwór "Rollcall for Those Absent", brzmi jak apel poległych, a nazwiska czyta dziecko.
– Chcę nim sprowokować słuchaczy do zastanowienia się, kim były wymieniane osoby, dlaczego, w jakich okolicznościach straciły życie. A zginęli, bo byli Afro-Amerykanami. Nawet w Ameryce wiele osób nic nie wie o tych ofiarach różnic kulturowych.
– Kiedy i w jakich okolicznościach zainteresował się Pan jazzem?
– Trafiłem na wakacyjny program muzyczny dla uczniów szkół Oakland. Po prostu któregoś dnia moi koledzy, którzy już grali jazz, przyszli do mnie i wyciągnęli mnie na pierwsze zajęcia. OK, spróbuję, pomyślałem, i to mnie wkręciło. Pokochałem jazz. Warsztaty prowadzili m.in. Wynton Marsalis, Roy Hargrove, Nicholas Payton. Po zajęciach zadawałem im jeszcze mnóstwo pytań, lubiłem te rozmowy.
– Miał Pan przygotowanie muzyczne?
– Grałem trochę gospel w kościele baptystów. Moja matka pochodzi z Południa USA, gdzie muzyka gospel jest silnie kultywowana. W kościele w Oakland także rozbrzmiewały ekstatyczne śpiewy call & response, kaznodzieja krzyczał, nawoływał i śpiewał, to były bardzo poruszające nabożeństwa. W takim środowisku się wychowałem. Uczyłem się w Berkeley High School, które ukończyli wcześniej m.in. Joshua Redman i Benny Green. A następnie studiowałem w Manhattan School of Music.
– Co Pan sądzi o edukacji muzycznej w amerykańskich szkołach?
– Jest na wysokim poziomie, wykładają tam najlepsi pedagodzy, warsztaty prowadzą utytułowani muzycy. Jedynym problemem są wysokie opłaty. Szkoła jest miejscem, gdzie poznajemy innych muzyków, zakładamy pierwsze zespoły, gramy pierwsze koncerty. Tam ćwiczymy technikę. Oczywiście nadal istnieje funkcja mentora, który prowadzi muzyków w ich początkowym okresie. Ale nie ma dziś takiego zespołu, jak Jazz Messengers Arta Blakeya, który był najlepszą szkołą dla młodych jazzmanów.
– Pana pierwszy angaż do profesjonalnego zespołu?
– Na zajęciach klasy mistrzowskiej poznałem Steve’a Colemana, który zaprosił mnie do swojego zespołu Five Elements i pojechaliśmy w trasę koncertową.
– Współpracował Pan z wieloma muzykami, które spotkania były najważniejsze?
– Trudno je klasyfikować, wszystkie były ważne. Tworzyliśmy zgrany kolektyw w szkole, wielu muzyków, którzy są dziś sławni, poznałem mając 17-18 lat, np. pianistę Aarona Parksa. Przyjaźnię się z Esperanzą Spalding, jest wyjątkową artystką, dużo pracuje nad swoją muzyką. Poznałem ją dzięki Terrence’owi Blanchardowi, w zespole którego występowałem. Zarekomendował mnie, kiedy nagrywała debiutancki album.
Gdy zaczynałem szkołę, spotkałem Vijaya Iyera, który zaprosił mnie na swój album "In What Language". Później współpracowaliśmy jeszcze kilka razy. Ważne było dla mnie spotkanie z perkusistą Jackiem DeJohnette’em. Jest bezkompromisowym twórcą. Jack, Vijay i Jason Moran są absolutnie skupieni na sztuce. Dodałbym jeszcze Keitha Jarretta, Herbiego Hancocka, Wayne’a Shortera i Anthony’ego Braxtona. Są moimi Mistrzami. Nie ma dla nich znaczenia, jak bardzo są sławni, nie nagrywają płyt, żeby zdobywać nagrody Grammy. Jeśli podążasz za muzyką, jak oni, kreowanie nowych brzmień uszczęśliwia.
– Wśród Pana mentorów brak trębaczy, dlaczego?
– Nie mam swoich mistrzów wśród trębaczy. Wyjątkiem są Miles Davis i Clifford Brown, ale nie dlatego, że grali na trąbce. Byli wielkimi osobowościami jazzu. Jestem artystą, który przypadkowo został trębaczem. Inspirują mnie różne dziedziny sztuki. Wśród muzyków wymieniłbym: Joni Mitchell, Björk, Duke’a Ellingtona, Johna Coltrane’a. Ale nie mniejsze znaczenia ma dla mnie twórczość Picassa i Salvadora Dali. Trąbka jest dla mnie jednym z tysiąca aspektów sztuki, które mnie interesują.
– Czyta Pan książki, poezje?
– Oczywiście, lubię Ernesta Hemingwaya, Johna Cage`a, Anais Nin, Amiri Barakę. Teraz czytam autobiografię Mike`a Tysona, podziwiam jego osiągnięcia sportowe. Sam grałem w baseball i football.
– Jak trafił Pan pod skrzydła wytwórni Blue Note?
– Dzięki Bruce`owi Lundvallowi, który musiał być na kilku moich koncertach, choć o tym nawet nie wiedziałem. Któregoś dnia dostałem od niego e-mail, w którym napisał, że powinniśmy się spotkać. Od razu powiedział mi: "Chcę podpisać z tobą kontrakt". Nie mogłem uwierzyć, ale miał bardzo poważną minę.
Bruce jest jednym z ostatnich prawdziwych mistrzów potrafiących objąć wszystkie aspekty muzyki: artystyczne i biznesowe. On kocha jazz. Spotkanie z nim było dla mnie wielkim przeżyciem i wspaniałym doświadczeniem. Zaufał mi we wszystkim, co robię. Nic nie sugerował, tylko skontaktował z właściwymi ludźmi, którzy zajęli się produkcją i wydaniem moich płyt. Nawet nie przychodził do studia, kiedy nagrywałem. Słuchał ich dopiero kiedy się ukazały. Czy ktoś zaglądał Picasso przez ramię, kiedy malował?
Rozmawiał: Marek Dusza
Fot. Noritsu Koki