Sprzęt audio, z którym obecnie mamy do czynienia, obejmuje nie tylko odtwarzacze strumieniowe, wzmacniacze sieciowe i skomplikowane amplitunery, ale też urządzenia przez lata utrwalone w swoim sposobie działania, takie jak kolumny czy słuchawki, a także gatunki uratowane przed wymarciem - gramofony czy wzmacniacze lampowe. Gdyby więc spytać, czym współczesny sprzęt przypomina ten sprzed kilkudziesięciu lat, pierwsza odpowiedź odesłałaby nas pewnie do wspomnianych kategorii. Proponuję spojrzeć na to ze zupełnie innej perspektywy, a wnioski będą zaskakujące.
Jakość urządzeń audio nigdy nie sprowadzała się do samego brzmienia, ale w niedalekich czasach, gdy obsługa sprzętu była dziecinnie prosta, a wszelkie standardy i formaty jednoznacznie ustalone, audiofile mogli lekceważyć wyposażenie i skupiać swoją uwagę na dźwięku.
Współczesny sprzęt staje się coraz bardziej skomplikowany i zróżnicowany w funkcjach, więc trudno udawać, że jego walory (lub ich brak) w tej sferze ma niewielkie znaczenie. Nie będzie pięknego dźwięku, gdy nie wybierzemy odpowiedniej opcji, nie będzie w ogóle żadnego, gdy urządzenia nie uda się nam włączyć.
Im dalej w las, tym więcej drzew; im więcej producenci obiecują, tym więcej nam dają - chociaż niekoniecznie to, co jest nam potrzebne. Trzeba wiedzieć, co kupujemy, i jak najwięcej sprawdzić, nawet gdy nie jesteśmy fanami nowych technologii, ba, zwłaszcza wtedy - aby nie wpaść w tarapaty. Systemy ułatwiające obsługę okazują się często tylko "utrudniającymi inaczej".
Jednak owe "czasy", gdy nie mieliśmy niemal żadnych dylematów, wcale nie są zamierzchłą przeszłością i prapoczątkowym "rajem utraconym". Około dwadzieścia lat temu sytuacja ustabilizowała się w sposób wyjątkowy na przestrzeni całej historii audio i właśnie wtedy pojawił się audiofilski minimalizm, ponieważ były ku temu doskonałe warunki.
Pełnowartościowy, a nawet high-endowy system audio mógł się składać z pary kolumn, odtwarzacza CD i prostego (funkcjonalnie) wzmacniacza. Niektórzy nawet łączyli odtwarzacze, wyposażone w regulowany poziom wyjściowy, z końcówkami mocy.
Płyta CD była tak ważna, że odtwarzacz CD można było uznać za jedyne niezbędne źródło w systemie, a jego obsługa sprowadzała się... wiadomo - była jednoznaczna (żadnych pytań) i szybka (dwa-trzy ruchy), prosta jak drut, i to jak krótki drut. Nomen omen, stąd też koncepcja wzmacniacza jako "drutu ze wzmocnieniem" - im prostszego, tym lepszego - gdyż poza wzmacnianiem niczego więcej nie potrzebowaliśmy, nawet selektora wejść liniowych.
Można do tamtych czasów wzdychać, można w nich widzieć stagnację, ale nie o to mi teraz chodzi, aby je oceniać i komentować, lecz aby stwierdzić fakt, że był to tylko pewien okres, od którego wcale wszystko się nie zaczęło.
Cofnijmy się głębiej w przeszłość, a stwierdzimy, że urządzenia i systemy z lat 70. były znacznie bardziej skomplikowane niż te z lat 90. W inny sposób niż współczesne, lecz, tak jak dzisiaj, wymagały od użytkownika sporej wiedzy, umiejętności i zabiegów (zwłaszcza systemy wysokiej klasy, ale nie tylko).
Mieliśmy do dyspozycji bardzo różne urządzenia źródłowe; co prawda wszystkie analogowe, ale o specyfi cznych właściwościach. Gramofony, magnetofony, tunery, nawet mikrofony - to wszystko było w arsenale ówczesnego miłośnika Hi-Fi, czy choćby właściciela "wieży", a każde z tych urządzeń wymagało pewnego obycia, proporcjonalnego do jakości, jaką chciał uzyskać.
Obsługa i regulacja gramofonu jest dzisiaj przedmiotem seminariów, jako że "analog" wrócił na salony, ale nie mniejszych kompetencji i troski wymagał magnetofon, zwłaszcza szpulowy, który był przecież "koniem roboczym" w systemach lat 70. i 80. Przypomnijmy ten wątek, bo znowu warto "odkryć" to, co pokryło się już kurzem zapomnienia i warstwą aktualnych zwyczajów, niemających z dawnymi wiele wspólnego.
Obecny renesans gramofonu wcale nie jest powrotem do takiego stosowania go, jaki był powszechny kilkadziesiąt lat temu. Wówczas "na co dzień" kręcili płytami ci, którzy o jakość dźwięku specjalnie nie dbali, chociaż mieli szczerą i godną szacunku potrzebę słuchania muzyki.
Na gramofonach różnej, chociaż raczej niższej klasy zdzierali swoje płyty bez wielkich ceregieli, ciesząc się nimi dopóty, dopóki się dało, dopóki trzaski i szumy nie wygrały z muzyką, a przede wszystkim, dopóki przeskakiwanie nie stało się już zbyt uciążliwe. Nie przesadzajmy - nie każdą płytę spotykał taki los. Jednak zwrócenie uwagi na jakość, co przecież określa audiofilów wszystkich epok, zupełnie zmieniło sposób zachowania i traktowania płyty.
W tym gronie z kolei, przy świadomości, że wraz z każdym odtworzeniem płyta doznaje uszczerbku, choćby minimalnego, była ona bardzo oszczędzana, wręcz do granic skąpstwa i nieuprzejmości, zrozumiałej jednak dla wszystkich zainteresowanych stron - znajomy znajomemu płyty nie pożyczył, nie mając gwarancji, że ten potraktuje ją z należnym szacunkiem, i przede wszystkim - odpowiednim sprzętem i umiejętnościami.
Można było co najwyżej nagrać znajomemu płytę na taśmę - ale u siebie. Na jakim magnetofonie? Proszący o nagranie mógł na to narzekać, ponieważ każdy magnetofon ma głowicę i prąd podkładu ustawione w odrobinę inny sposób i najlepiej odtwarza taśmy nagrane na nim samym. Stąd najlepiej było... przyjechać ze swoim.
Taka nabożność względem płyt wynikała z ich wysokich cen, zwłaszcza w Polsce (chodzi oczywiście o płyty ściągane z Zachodu), ale nie tylko; otóż na całym świecie utrwalił się ten sposób na codzienne słuchanie muzyki - za pomocą magnetofonu. Każdy kompletny system miał więc w swoim składzie gramofon i magnetofon, a płytę nową (lub mało używaną, jeżeli była kupiona już "z drugiej ręki") natychmiast się przegrywało, a potem słuchało z taśmy. Taśma też się zużywała, ale o tę było łatwiej, więc po jakimś czasie można było znowu sięgnąć po płytę, pozostającą wciąż w dobrym stanie, i przegrać ponownie. Kolekcje płyt nie służyły więc do bieżącego użytku, ale były osobistym "archiwum", trochę jak zbiór taśm-matek w studiu; służyły do nagrywania - sobie i znajomym.
A nagrywanie to cała sztuka. Wiąże się przecież z konserwacją magnetofonu, a magnetofon to maszyna o wiele bardziej skomplikowana i kapryśna (mechanicznie i elektronicznie) niż gramofon. Utrzymanie toru przesuwu taśmy w należytym stanie, rolek, głowic, docisków, naciągów, sprzęgieł...
Niektóre z tych elementów trzeba co pewien czas czyścić, regulować, wreszcie wymieniać. Wybór prędkości przesuwu taśmy był jeszcze dość prosty (oczywiście największa), ale ustalenie właściwego poziomu wysterowania wymagało doświadczenia; nie tylko obserwacji wskaźników, lecz także znajomości "preferencji" magnetofonu i taśm. W grę wchodziła również regulacja prądu podkładu... I ostatecznie, ze względu na swoją rolę i wielkość, to właśnie magnetofon szpulowy, a nie gramofon, był w centrum systemu, urządzeniem najczęściej obsługiwanym, regulowanym, naprawianym.
Magnetofony kasetowe w dużym stopniu uprościły obsługę i zmniejszyły się wymiary, magnetofon zamienił się w komponent wieżowy, ale i wtedy nie utracił pozycji urządzenia o decydującym znaczeniu dla komfortu i jakości. Wzmacniacz można było mieć mocniejszy lub słabszy, kolumny - większe lub mniejsze, w zależności od warunków lokalowych, ale magnetofon - każdy chciał mieć jak najlepszy i sprawdzał, czy już sięga 20 kHz, czy tylko 18 kHz, czy smutnych 16 kHz, czy tragicznych 14 kHz. Trzeba też było mieć jakieś pojęcie o taśmach - były bardzo różne, o różnej jakości i charakterystykach.
O magnetofonach można by długo i namiętnie, ale nie tylko o nie tutaj chodzi. Były jeszcze tunery, też traktowane jako źródło muzyki do nagrania, chociaż niższej jakości, to dopuszczalnej, kiedy nie było dostępu do wszystkich płyt, jakich chcieliśmy słuchać (dla tych, co nie pamiętają: otóż w czasach PRL-u, w audycjach radiowych puszczano całe płyty właśnie w tym celu - aby je nagrać). Wtedy i ustawienie radia wymagało wysiłku, tunery były wyposażone w różne wskaźniki dostrojenia, a najlepsze parametry uzyskiwało się po niezłej gimnastyce z anteną (żeby przy sygnale stereo nie szumiało i nie "świergoliło").
Czy z gramofonu, czy z tunera, czy na magnetofon, czy z magnetofonu - słuchanie muzyki wymagało przygotowań, cierpliwości, a czasami mocnych nerwów.
I wtedy pojawiła się płyta kompaktowa... Gdy ceny odtwarzaczy stały się już przystępne, zmiotła ona te wszystkie wysiłki i problemy, magnetofony, tunery i gramofony - co było jej zasadniczą zaletą użytkową. Natomiast współczesne rozwiązania, mające zapewniać jeszcze większą wygodę (strumieniowanie, bezprzewodowość, wielostrefowość, interaktywność, mobilność, multimedialność...) okazują się znowu wymagać "znajomości rzeczy", już w innym zakresie, spokrewnionym bardziej z komputerami, podczas gdy wcześniej były to umiejętności czysto "analogowe", często manualne, związane z mechaniką (która ustąpiła pola elektronice).
Nie jest więc czymś zupełnie nowym, że urządzenie odtwarzające nie chce "odpalić", że czasami trzeba się nakombinować, namęczyć, a nawet zadzwonić do znajomego, który będzie wiedział lepiej... Tak już kiedyś było, chociaż przez pewien czas było też tak, że wszystko szło jak po maśle. Open, play - i grało.
Andrzej Kisiel