Niewiele ponad ćwierć wieku temu 23 października 1983 r. nastąpiło wiekopomne wydarzenie w historii muzyki. Na scenę Sali Kongresowej zstąpił w czerwonej, skórzanej kurtce z frędzlami najwyższy kapłan jazzu, wcześniej dla nas nieosiągalny - Miles Davis. Dziś, kiedy największe sławy jazzu mamy na wyciągnięcie ręki, ba, przyjeżdżają co roku jak do siebie, trudno uwierzyć, jak wielkie było to dla nas przeżycie.
Kilka miesięcy wcześniej zniesiono całkowicie uciążliwe ograniczenia stanu wojennego. Władze PSJ z Tomaszem Tłuczkiewiczem na czele, organizatorzy festiwalu Jazz Jamboree, zaczęli naprędce przygotowywać XXV edycję imprezy. Jak zwykle zwrócili się o pomoc do ambasady amerykańskiej. Okazało się, że jest możliwe to, o czym wszyscy marzyli - zaproszenie samego Milesa na pierwszy w Polsce koncert. Akurat jesienią wyruszał w trasę po Europie. W wielu krajach był po raz kolejny, u nas miał być gościem honorowym.
W 1980 r. Miles Davis przerwał kilkuletnie milczenie spowodowane chorobą, wydając album "The Man With The Horn". Wszyscy jazzfani odetchnęli z ulgą, a trębacz zestawił zespół z młodych muzyków i wyruszył w trasę koncertową. Z niej pochodzi album "We Want Miles". Jakże pragnęliśmy Milesa! W kuluarach Sali Kongresowej można było kupić żółte, okrągłe znaczki z takim właśnie napisem. Ci, którym nie udało się kupić bardzo drogich biletów czy karnetów na cały festiwal, próbowali różnych sposobów, żeby się na niego dostać. Kogoś wprowadziła sprzątaczka, ktoś inny wcisnął banknot bramkarzowi.
Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, okazało się, że trzeba wyjść na zewnątrz, bo zespół musi przeprowadzić soundcheck. Po bodaj 40 minutach weszliśmy ponownie, na sali zapadła cisza. Na scenę wszedł konferansjer i dziennikarz radiowy Andrzej Jaroszewski, tradycyjnie zapowiadający koncerty JJ. To co powiedział, nie było ważne, ale utkwił mi w pamięci fakt, który nie znalazł potwierdzenia w późniejszych relacjach z pobytu Milesa w Warszawie.
Otóż trębacz miał zwiedzać muzeum Chopina w Żelazowej Woli, co od razu wywołało aplauz i wbiło nas w dumę. Naprawdę nie opuszczał hotelu Victoria, odpoczywał i malował. Zgodził się na rozmowę z dziennikarzami Jazz Forum, którzy wywnioskowali, że w ogóle nie wiedział, w której części Europy Wschodniej się znajduje. Myślał chyba, że w Moskwie, bo w autobiografii wspominał, że był wieziony samochodem Andropowa. Rzeczywiście na dziedziniec PKiN zajechała rządowa czajka, a Miles od razu poszedł do garderoby.
Kiedy Miles Davis wszedł na scenę, ze wzruszenia ścisnęło mnie za gardło. Cały koncert przesiedziałem na wdechu, bojąc się uronić choćby jedną nutę. Później Telewizja Polska, która rejestrowała to wydarzenie, kilka razy wyemitowała część koncertu, ale zawsze była to część pierwsza, nigdy nie widziałem drugiej ani - tym bardziej - całości. Również w TVP Kultura, która też miała ten koncert w programie. Prawa do emisji musiały zostać odstąpione telewizjom w innych krajach, bo koncert wydany przez hiszpańską wytwórnię Gambit nosi ślady emisji przynajmniej przez dwie stacje.
W prawym górnym rogu zasłonięto dlatego czarną nakładką z literami JS (Jazz Shots) znak stacji, prawdopodobnie TVP, a w lewym - nakładka jest okrągła, ale działa dość dyskretnie. W sumie nie przeszkadza to percepcji, bo muzyka pochłonie każdego jazzfana. Gorzej z obrazem, bo ten jest z kolei którąś kopią. Ciekaw jestem, czy TVP i spadkobiercy Milesa Davisa wyrazili zgodę na wydanie tego DVD jak i albumu CD. Wydawcy błędnie podali datę koncertu 13.10.1983.
W rzeczywistości koncert odbył się dziesięć dni później. Miles Davis miał w zespole - jak zawsze - znakomitych muzyków. Na gitarze grał John Scofield, na saksofonach i flecie Bill Evans, na instrumentach klawiszowych Robert Irving III, na gitarze basowej Darryl Jones, na perkusji Al Foster, a na instrumentach perkusyjnych Mino Cinelu. Koncert rozpoczęła kompozycja "Speak", w której Miles grał niewiele, pozwolił rozgrzać się muzykom, sam nadawał kierunek muzyce akordami instrumentów klawiszowych i trąbki, granymi unisono. Później nastrojowy "Star People" z dopiero co wydanej płyty pod tym samym tytułem.
Tu sam rozpoczął temat, a po kilku wysokich dźwiękach przetkał sobie palcem ucho. Grał pochylony nad sceną, chodził po niej szukając odpowiedniego brzmienia. Tradycyjnie odwracał się do publiczności tyłem. Szybki temat "What It Is" znowu podniósł temperaturę koncertu. Znakomitą solówkę zagrał tu sam kompozytor John Scofield, a Evans chwycił za flet. Znowu wolniejszy, nawet trochę nostalgiczny wstęp do "It Gets Better" i szalony "Hopscotch".
Na kolejny popis Milesa Davisa czekaliśmy do długiego, 16-minutowego "That`s Right". Zagrał tu jedną z najpiękniejszych solówek w tamtym czasie. Przebojowy "Jean Pierre" zakończył koncert, ale Miles wyszedł jeszcze dwukrotnie na bis. I kiedy wydawało się, że to już koniec, wiwatująca sala wywołała go na niesamowity trzeci bis. Wyszedł już z garderoby, bez kurtki i ponownie zagrał "Speak". Nawet muzycy musieli chwilę czekać na Ala Fostera, który gdzieś zaginął, nie spodziewając się takiego obrotu spraw.
Scofield powiedział mi niedawno, że to był niesamowity koncert, najlepszy, jaki zagrał z Davisem, który wtedy ponoć nigdy nie bisował, a wyjście trzykrotne nobilituje tamto wydarzenie. Schodząc ze sceny lekko uniósł kapelusz w podzięce za tak gorące przyjęcie. To było niesamowite! Kto był na koncercie, może szukać się na filmie w długich ujęciach końcowych scen. Ta płyta DVD powinna trafić na każdą półkę polskiego miłośnika jazzu.
Marek Dusza
GAMBIT/JAZZ SHOTS/MULTIKULTI