Rekonwalescencja Maćka Taffa coraz bardziej się przedłuża i, co za tym idzie, przerwa w nagrywaniu, komponowaniu i koncertowaniu również. Na otarcie łez i osłodzenie oczekiwania muzycy z Black River postanowili wypuścić wynalazek o jakże trafnym tytule - "Trash".
Odpadki sesyjne, nagrania z koncertów, dwie wersje już wcześniej znanej piosenki i to wszystko w nieco demonicznym koszu zaprezentowanym na okładce. Zapewne wszyscy woleliby usłyszeć nowy album Black River, ale jak się nie ma co się lubi, to się słucha tego, co dają. A tu panowie dali nam wbrew pozorom całkiem przyjemny materiał, na temat którego ciężko się wypowiedzieć negatywnie.
"Trash" nie jest oczywiście straszliwie zaskakujący, czy powalający na kolana. Ostatecznie z jakiegoś powodu część kawałków nie weszła na poprzednie "pełnoprawne" wydawnictwa, chociaż tłumaczenie, że wszystko było super, ale się na krążek nie zmieściło, słyszymy chyba od każdego zespołu. Tutaj jednak te kilka kawałków mogłoby wejść na regularną płytę. Jednakowoż nie byłyby to na pewno najlepsze utwory na krążku, ale również nie najgorsze.
Na moją szczególną uwagę zasłużył sobie "Free man". Utwór dość ciężki, rockowy, został na "Trashu" przedstawiony w dwóch zupełnie innych aranżacjach. O ile wersja akustyczna jest świetna - delikatna muzyka stanowi idealne tło dla wszak mocnego głosu Taffa, tak druga wersja budzi we mnie niepokojące skojarzenia z karaoke. Muzyka brzmi nieco jak źle sklecony dzwonek na komórkę i nic kompletnie jej nie ratuje.
Trzy ostatnie utwory "Too far away", "Night lover" i "Punky blonde" w wersji live wzmacniane niecenzuralnymi krzykami widowni wypadają kapitalnie, nie są też "przeczyszczone" co przywodzi raczej na myśl skojarzenia z bootlegiem niż materiałem nagranym oficjalnie. Zresztą cały album można określić mianem brudnych dźwięków. Nie jest on sterylny jak większość nagrań studyjnych różnych kapel, ale to tylko dodaje mu uroku.
Jasne, "Trash" ciężko będzie zaliczyć do klasyków gatunku, ale z drugiej strony jest on dużo lepszy niż klasyczne zapychacze, albo wynalazki spod znaku "greatest hits". Jest ciężki, jest brudny i choć może nie najwyższych lotów, to słucha się go całkiem przyjemnie. Co prawda łezka się w oku kręci i chciałoby się to wszystko usłyszeć na żywo, ale na to musimy chyba jeszcze trochę poczekać.
Mystic
Julia Kata