Niepodrabialny, niesamowity, niezapomniany i przede wszystkim naprawdę stary - taki jest Ozzy Osbourne. Przez ostatnie lata swojej kariery raczył nas pokazywaniem swojej nietypowej rodzinki, która nie miałaby szans w starciu z normalnym społeczeństwem. Do tego nagrywał kiepskie płyty. Na samo dno upadł z wydanym w 2007 roku "Black Rain", choć wcześniej również nie było szczególnie dobrze. Ostatni znośny album Ozzy Osbourne wydał w 1995 roku, więc było to aż 15 lat temu. Najświeższy krążek księcia na mojej półce pochodzi z AD 1991.
Nieważne jednak w jakiej formie był sam Ozzy, zawsze miał szczęście do ludzi, którzy go otaczali. Trudno jest bowiem wydać totalnego gniota, gdy ma się w swoich szeregach Iommiego, Roadsa czy Wylde'a, prawda? No ale nie mieliśmy gadać o przeszłości, tylko o teraźniejszości, a starszy pan wydał właśnie swój dziesiąty solowy album. Zakk poszedł w odstawkę, a na jego miejscu pojawił się młody, grecki shredder Gus G. Producent Kevin Churko mocno włączył się w proceso powstawania utworów i w ten sposób powstał "Scream". Pomysł częściowo zadziałał. Riffy, podwójna stopa i sam Ozzy, tak dynamiczny jak nie był od całych wieków. W końcu odzyskał swój młodzieńczy (no, może tutaj odrobinę przesadzam) urok. Zapomnijcie o śpiewaniu przez nos. Książę ciemności odwiedził laryngologa i znów jest w stanie odstawiać sztuki na wysokim poziomie.
To jednak, że jest w stanie, nie znaczy że to robi. Szybko bowiem przypominamy sobie o tym, że to co dobre, nie jest w stanie wrócić w stu procentach. Jest bowiem mnóstwo momentów, w których słychać nu-metalowe echa w postaci oranych w nieskończoność riffów. Gus G. mógł być gwiazdą tej płyty. Wprowadzić na album Ozzy'ego powiew europejskiej świeżości ze swojej power metalowej kapeli Firewind. Zamiast tego stał się zatrudnionym przez gwiazdora grajkiem, który dostosowuje się do poziomu Ozzy'ego. Mógł wyciągnąć go do góry lecz tego nie zrobił. Szkoda. Wierzcie mi lub nie, drodzy czytelnicy, ale gdy zamiast porywających, ba, piorunujących zagrywek, jakie słyszałem w przeszłości spod palców Greka, do moich uszu zaczęły w wielu utworach dobiegać zamerykanizowane solówki... to złamało to moje serce.
Czyli "Scream" jednak jest porażką? W perspektywie ostatnich dokonań Ozzy'ego to na pewno krok w dobrym kierunku, choć czy można było zejść poniżej poziomu żenującego "Black Rain"? Czy to ma rodzić u nas optymizm? Mogłoby, ale gdy ma się świadomość ogromnego potencjału ludzi współpracujących w tym projekcie, łatwo się zniesmaczyć zdając sobie sprawę, że to może być kolejna płyta nagrana na przysłowiowe "odwal się" by utrzymać przy życiu ledwo zipiącą legendę.
M. Kubicki
Sony Music