Każdorazowe spotkanie ze Slashem przynosi dawkę muzyki niemal na najwyższym poziomie. Jak dotąd Anglik nie splamił się jeszcze rażąco słabym wydawnictwem, a najnowsze, drugie już z udziałem Mylesa Kennedy`ego i formacji The Conspirators, zatytułowane buntowniczo "World On Fire", w żadnym wypadku nie jest ujmą dla jego dorobku.
Zanim jednak o samym krążku, poświęćmy chwilę samemu Slashowi. Ten niezwykle utalentowany gitarzysta i kompozytor, twórca sukcesu Guns`n`Roses i wielu innych projektów (nawet w świecie EDM) jest żywą legendą i dowodem na to, że z wiekiem, zwyczajnie, może się więcej. Eksperymenty w innych stylistykach są potrzebne, aby się rozwijać.
Gitarzysta z charakterystycznym Afro na głowie wie o tym doskonale, dlatego "World on Fire" jest tak zróżnicowanym albumem. Wyraźnie słychać, że (choć jest to krążek w całości napisany w trasie) lider projektu w niejednym piecu chleb piekł jak i z nie jednego ów pokarm jadł.
Stylistyczna rozpiętość i ogromne uniwersum gitarowych tematów w trakcie kariery Anglika stały się jego znakiem rozpoznawczym. Nie inaczej jest z "World on Fire". Ponad siedemdziesiąt minut muzyki sprokurowanej przez Slasha i towarzyszących mu muzyków, mianowicie, kolejno perkusisty Brenta Fitza, basisty Todda Hersna to prawdziwy rockowy rollercoaster, będący niebywałą atrakcją dla słuchaczy w każdym wieku. Jedyne czego żałuję, to braku większego wkładu Mylesa Kennedy`ego, który "tylko" śpiewa, zamiast grać tez na gitarze.
Stricte muzycznie Slash eksploruje znane dla fanów rocka i metalu terytoria od Led Zeppelin przez dokonania własnego zespołu, aż po najnowsze trendy w muzyce. Mniemam, że te najnowsze smaczki, najbardziej słyszalne w kwestii brzmienia czy aranżu utworów, są ciekawe z tego względu, że Slash pokazuje się ze strony czujnego obserwatora trzymającego rękę na rynkowym pulsie. To dobrze, bo czas nieubłaganie mknie do przodu, lat przybywa, a świat, chcąc nie chcąc nie stoi w miejscu.
Wszystko, co na "World On Fire" nie jest podręcznikowym przykładem rocka czy hard`n`heavy z mety zyskuje status "tego czegoś", czego powinniśmy oczekiwać po tak znakomitym gremium muzyków. Niestety, ten energetyczny miszmasz może przytłoczyć. Ilość utworów jak na jedno "posiedzenie" jest zdecydowanie za duża.
Do tego gdzieś w drugiej połowie płyty z prawdziwego ognia pozostają tylko płomyki, a głos i kolejny instrument całego tego przedsięwzięcia rozczarowuje. Rozumiem, że lider - jak sam twierdził w wywiadach - z racji na to, że nie wiedział, które utwory są słabe, oddał je wszystkie do oceny fanów, ale ktoś - i tutaj swoje trzy grosze powinien dorzucić wokalista - powinien powiedzieć dość.
Dziwi też brak wpływu producenta Michaela Basketta, który powinien dokonać selekcji kompozycji już na samym starcie prac w studio. Żaden z członków zespołu, a zwłaszcza Slash, nie był zobowiązany, aby umieścić konkretną ilość piosenek na płycie. Takie zasady nie obowiązują gigantów gitary i byłoby miło, gdyby Slash o tym pamiętał. Stało się inaczej, co nie zmienia faktu, że ten album jako całość może się podobać.
Powiedzmy, że każdy ze słuchaczy może z niego wyciąć swoje ulubione kawałki i stworzyć własną wersję płyty, a te, które się nie podobają, potraktować jako bonusy reprezentujące style, które akurat w danym momencie nam nie odpowiadają, a do których można się przekonać w przyszłości.
Niżej podpisany traktuje "World On Fire" właśnie w ten sposób, a moja wersja płyty zawiera jedenaście super-killerów (płyta zawiera 17 kawałków), które sprawdzą się na festiwalach, koncertach halowych i w domowym zaciszu, gdzie co jakiś czas dzieją się rockowe cuda.
W moim zestawie znajdzie się m.in. krótki, zaskakująco skoczny "Avalon", pierwszy w karierze Anglika instrumental "Safari Inn" (co za bas!), pulsujące "Too Far Gone", bezlitosny rocker w postaci utworu tytułowego, czy najmniej oczywisty wybór ze wszystkich, prawie siedmiominutowy ciężki walec "Unholy" doskonale zamykający to hard rockowe monstrum.
Grzegorz "Chain" Pindor
Dik Hayd International