Nowy album U2 brzmi, w zasadzie, jak U2. Czy to dobrze? Na to pytanie odpowiedzą fani, którzy już niebawem będą mogli kupić wersję namacalną krążka. Reszta może się nim nacieszyć za pośrednictwem iTunes. O tym, dlaczego akurat tam można znaleźć najnowszą płytę brytyjskich gigantów rocka, przeczytacie gdzie indziej.
Ja od siebie tylko dodam, że jest to zabieg o tyle ciekawy, że do całego wartego sto milionów zamieszania dołączyło Google z ich YouTube i sprawa nieco się skomplikowała. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wilk (Apple) jest syty, a paradoksalnie owca (U2) przeżyła, dając fanom kolejny powód do radości, która swoje ujście znajdzie, a jakże, na wypełnianych po brzegi stadionowych koncertach.
Dziewięć miesięcy temu twórcy "Joshua Tree" wypuścili w eter nowy utwór. "Invisible", bo o nim mowa, rzeczywiście jest niewidzialny, gdyż nie ma go na traciliście "Songs of Innocence". Jednorazowe przypomnienie o sobie to ostatnio częsty zabieg, który towarzyszył choćby Coldplay nim formacja zaprezentowała światu swój opus zatytułowany "Ghost Stories". Zabieg dość dziwny, bo ów kompozycja, jak na U2 dość mocno naszpikowana elektroniką (czyżby zaprogramowane bębny?) wcale nie odstaje od poziomu "Songs of Innocence". Wręcz przeciwnie, dałbym sobie rękę uciąć, że byłby to – no właśnie – najjaśniejszy punkt tego albumu. Niemal wesoły.
Co ciekawe, U2 zamiast iść do przodu, znacząco spogląda w przeszłośc. I tylko potężna, ale plastikowa i mało dynamiczna produkcja za miliony odznacza się symbolem nowoczesności. Zwrot w stronę lat 90. odzwierciedla się w mocno trącących autobiografią tekstach, samej strukturze utworów, które chcą być zarówno intymne, jak i spełniające stadionowe wymogi. Do tego dochodzi nostalgia skrywana pod płaszczem wielkich haseł i - uwaga - energia.
Ta ostatnia schodzi niekiedy na drugi plan, a to z powodu dysonansu - chcemy jeszcze "przywalić" jak za dawnych lat czy lepiej garnąć do siebie miliony? W tym pierwszym nie pomagają numery jak otwierające całość “The Miracle (of Joey Ramone)" ani - mimo że wyróżniające się na tle całego krążka, podlane smyczkowym sosem - "Troubles" z gościnnym udziałem Lykke Li.
Owe miliony mogą zaś pójść za wspaniałą, stonowaną "Iris (Hold Me Close)" i dwa przyszłe hity - "Volcano" będący pulsującym rockiem i w którym Bono śpiewa falsetem, oraz moja osobista perełka, czyli "Sleep like a baby tonight" - stworzona z myślą o tanecznych pląsach. To numer, który na pewno doczeka się licznych remixów.
Niestety jako całość "Songs of Innocence" rozczarowuje. Nie dlatego, że to album słaby, ale z racji na to, że U2 mogło dać nam coś lepszego. Udział producentów jak Danger Mouse czy Flood miał dodać jedenastej płycie w dyskografii Brytyjczyków nowoczesnego sznytu. I owszem, to się udało, ale nie przełożyło się to na jakość. Sto milionów, które zainkasował Bono i spółka, reklamując przy okazji pewien mądry zegar, może i nie poszło na marne.
Czysto brzmieniowo to majstersztyk, który docenią audiofile. Przeciętny słuchacz, poniekąd jak niżej podpisany, często słuchający płyt w skrajnie nienadających się do tego warunkach, za najważniejszy punkt odniesienia stawia sobie rzecz prostą, ale za to jakże wymowną. Mianowicie, odpowiada sobie na pytanie, czy mnie ta muzyka rusza. I przy "Songs of Innocence" coś się rusza, ale jeszcze nie do końca wiem co. Chwilami noga, czasem głowa, ale serce nie chce mocniej bić.
Grzegorz "Chain" Pindor