Singel promujący drugą płytę Franka Cartera & The Rattlesnakes "Wild Flowers" tyleż wprawia w zakłopotanie, co przypomina, że wokalista to niezły kłamczuszek.
Nie wiem, czy Państwo pamiętają, ale Frank Carter tuż przed opuszczeniem Gallows (Boże, to już sześć lat temu!) głosił, że wkrótce zamierza zawiesić mikrofon na kołku, gdyż muzykowanie już go nie kręci i ma zamiar zająć się wyłącznie ukochanym tatuowanie. Cztery lata później albo zmieniło mu się baczenie na świat, albo po prostu wcześniej robił nas w balona.
Carter wrócił na scenę z zespołem The Rattlesnakes, prezentującym podobną, choć nieco łagodniejszą muzykę od Gallows. I chyba właśnie przetransferowanie się z hardcore`u na klasyczny punk rock było głównym powodem rejterady Franka. Słuchając singla "Wild Flowers", którego ów tekst w praktyce dotyczy, czuję się nie jak na spotkaniu z rozkrzyczanym kozakiem, który chce wywrócić świat do góry nogami, a raczej jak na koncercie młodego Arctic Monkeys, gdzie rządzą ładne fryzury i piękne, nastoletnie dziewczęta.
Proste, rock`n`rollowe granie, ładne śpiewanie, w którym przeszła agresja już praktycznie nie występuje, mięsisty, radiowy wręcz aranż i brzmienie. Czy to źle? Wszystko zależy od kontekstu. Carter to wolny człowiek i może sobie grać co chce i jak chce.
Słyszę, że śpiewanie z The Rattlesnakes sprawia mu przyjemność. Spoko. Tyle że ja - jako równie wolny co Frank - twierdzę, że oto marnuje się nam jeden z najciekawszych i najbardziej uzdolnionych krzykaczy pierwszej dekady XXI w.
Jurek Gibadło
Mystic