Przyznam, że wszystkie mniej lub bardziej sezonowe gwiazdki muzyki pop i okolic nie są w moim kręgu zainteresowań. Co prawda znakomitą większość z nich poznaję przez remiksy w stylistyce electronic dance music, z naciskiem na dubstep czy drum`n`bass, ale nigdy nie zdecydowałbym się, aby sięgnąć po normalne wydawnictwa.
Podobnie rzecz miała się z Ritą Orą, wokalistką, która motywacji rodziców wyemigrowała za chlebem i lepszym życiem z zagrożonego wojną Kosowa do UK, co po latach pozwoliło jej zaistnieć w świadomości światowego audytorium.
Dziś 22-letnia wokalistka jest jedną z pupilek Jaya-Z i sztabu profesjonalnych producentów muzycznych piszących muzykę na zamówienie. I to słychać. Na jej nieszczęście własny i unikalny charakter często zostaje tłumiony przez producenckie aspiracje twórców "Ora". Niestety nie umiem zrozumieć kreowania Rity na kolejną Rihannę, uważam też, że jej głos nie pasuje do nieco mocniejszych, ale wciąż przebojowych utworów jak "Rock The Life" czy "How Do We Do (Party)".
Zaznaczę, że wolę gdy młoda wokalistka raczy nas ciepłym, czułym śpiewem w balladach (aż dwie na krążku) czy kiedy porusza się w stylistyce zbliżonej do muzyki elektronicznej. Tutaj brawa dla will.i.am, który pisze coraz lepsze utwory oraz tradycyjnie dla nieodżałowanego Diplo, który potrafi skroić utwór pod kogoś. Jedyne czego brakuje debiutowi wokalistki to spójności, charakteru i naturalności.
Na chwilę obecną Rita Ora ma szansę stać się jedną z najpopularniejszych i być może, najlepszych wokalistek nowego pokolenia. Problem jednak w tym, że jak na razie nie potrafi postawić na swoim w celu znalezienia swojego własnego miejsca. Po cichu liczę, że pozostanie przy elektronice, niezależnie czy będzie to coś z pogranicza eurodance, może nawet powerpopu, czy w bardziej basowej stylistyce. Po prostu tam jest jej miejsce.
Grzegorz "Chain" Pindor