Islandzka scena muzyczna dorobiła się kilku dedykowanych serwisów opisujących to niezwykle ciekawe zjawisko. Jeden z nich istnieje nawet w Polsce i redakcja go tworząca za cel obrała sobie promocję niemal każdego artysty z tego malowniczego zakątka globu. Pod wpływem mniej lub bardziej pochlebnych rekomendacji niżej podpisany zakochał się również w bardziej popowej odsłonie Wyspy.
Zanim jednak do tego doszło, dowiedziałem się, kilku dość istotnych rzeczy. Pierwsza to to, że Ólöf (nie mylić jej z innym, genialnym muzykiem z jej kraju, Olafurem - przyp.red) przez 5 lat była koncertowym członkiem uwielbianego w Polsce múm. Druga, że na swą następczynie na lodowym tronie namaściła ją sama Björk, co jest chyba najlepszą rekomendacją do zapoznania się z trzydziestoczteroletnią Ólöf Arnalds.
Jej droga na szczyt nie była i nie jest usłana różami, ale słuchacze, zwłaszcza w macierzystej Islandii i w USA, gdzie głównie koncertowała z niekwestionowaną królową, pozwoliły jej znacząco się wybić. Z czasem z muzyka parającego się grą na skrzypcach tu i ówdzie, wyrosła na kompozytorkę z prawdziwego zdarzenia; w dodatku zgrabnie lawirującą pomiędzy nostalgicznym, marzycielskim popem, a folkiem na elektronicznych podwalinach.
Czwarty studyjny krążek Ólöf Arnalds, zatytułowany "Palme", dla tych, którzy twórczość Islandki znają, nie będzie żadnym zaskoczeniem. Post-bjorkowe snucie na wielu płaszczyznach, spotyka się z zimną falą i post-rockowym (Sigur Rosowym) patosem. Innymi słowy panna Arnalds łączy wszystko to co znane i lubiane na swojej wysepce, i proponuje to w takiej formie, aby reszta globu (jak zwykle) zwariowała na punkcie dopieszczonych, leniwie rozkręcających się kompozycji.
Dźwięki zawarte na "Palme" pod względem magii, intensywności i chłodnego klimatu niemal z miejsca zabierają słuchacza w delikatną, miejscami intrygującą, choć na dobrą sprawę, zbyt prostolinijną, jak na artystkę tego kalibru, podróż po. Mimo to wybaczam wokalistce niewychodzenie ze swojej strefy comfortu.
Ólöf Arnalds nie musi nikomu udowadniać, że zawróci kijem (głosem) Wisłę, albo że nagle stanie się doskonałym uzupełnieniem klubowych parkietów. Na remiksy jej twórczości jeszcze przyjdzie pora, tym bardziej że takie mocno basowe "Half Steady" jak ulał nadaje się na deep house lub glitch, więc nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na kolejne, inne, mniej akustyczne oblicze artystki.
Póki co mamy "Palme", album potwierdzający klasę, ale będący lekkim obniżeniem lotów. Dopuszczenie do - nomen omen - głównego głosu, elektroniki, zamiast folku stricte, doprowadziło to małego bałaganu w którym główna zainteresowana, mimo doskonałego głosu, paradoksalnie schodzi na drugi plan. I tutaj dochodzimy do sedna całego albumu, gdyż czwarty krążek Ólöf Arnalds jest dziełem nagranym i wyprodukowanym w kolaboracji z kolegą z dawnego zespołu, Gunnara Örn Tynesa, będącego electro mózgiem całej tej układanki, i Skúli Sverrissona, który od lat towarzyszy artysce na scenie muzycznej.
Obaj odcisnęli (z naciskiem na tego pierwszego) mocne piętno i sukces lub porażka "Palme" tak naprawdę będzie ich zasługą. Sama Ólöf brzydko pisząc, dała radę, i życzyłbym sobie więcej takich płyt na koniec tego roku. Albumów niezobowiązujących i niewymagających przesadnego skupienia. Nawet jeśli słuchamy tej płyty mimochodem, cechujących się magnetyzmem, który tożsamy jest dla islandzkich wykonawców.
Grzegorz "Chain" Pindor