Trzy czarne damy, ubrane na występach w bardzo kolorowe stroje, obchodziły trzy lata temu 40-lecie działalności artystycznej. Przez ponad trzy dekady Mahlathini & The Mahotella Queens byli w Południowej Afryce równie popularni jak słynny chór Ladysmith Black Mambazo.
Po śmierci Simona Mahlathini (którego "zdarty" głos niesamowicie kontrastował z aksamitną miękkością tonu żeńskiego tercetu) osamotnione Queens zbierały siły, skompletowały nową grupę akompaniującą i z entuzjazmem rozpoczęły kontynuacje działalności. Ich urzekające głosy nic nie straciły z dawnego czaru, a lata współpracy pozwoliły im na osiągniecie jeszcze wspanialszych polifonii wokalnych, z których słyną chóry w Południowej Afryce.
Ten album został niemal w całości wypełniony nowymi kompozycjami Queens, czyli Hildy Tloubatla, Nobesuthu Mbadu i Mildred Mangxola. Urokliwe melodie, bezbłędnie zaśpiewane, część właściwie acapella, część z towarzyszeniem zespołu (akordeon, gitara, bas i perkusja), same wpadają w ucho. Na szczególną uwagę zasługuje grający na akordeonie Regis Gizavo z Madagskaru, który błyskotliwym kontrapunktowaniem śpiewu tria wydatnie wzbogaca fakturę utworów.
Śpiew Queens jest daleki od jakiejkolwiek ekspansywności, a jego melodyjność i rozkołysanie podkreślane przez muzyków uruchamia natychmiast nogi do tańca. Łącząc śpiewaną tradycje plemienną i jazz z Południowej Afryki, amerykański rhythm'n'blues i gospels, Queens wykreowały unikalny styl zwany mbaqanga, pełen radości i witalności. Oby panie cieszyły nas jak najdłużej.
Cezary Gumiński
MARABI