Ona jest smutna, on melancholijny. Ona śpiewa, on wtóruje jej na gitarze. Wspólnie zabierają nas do krainy łagodności, która kryje się za okładką podpisaną przez "Two Wolves".
Marry Waterson i David Jaycock to duet, o którym ciężko cokolwiek powiedzieć: kim tak naprawdę są, jak się poznali i jak doszło do ich współpracy. O Davidzie internet milczy jak zaklęty. O Marry możemy przeczytać, że jest córką Lal Waterson, nieżyjącej już wokalistki folkowej, z którą - jeszcze będąc - występowała. Własną karierę na dobre rozpoczęła w 2011 roku, nagrywając krążek "The Days Thar Shaped Me" ze swoim bratem, Oliverem Knightem. Teraz nawiązała muzyczną więź z Jaycockiem, której efektem jest przepiękny album "Two Wovles".
Duet serwuje nam skromny, minimalistyczny folk, w którym główną rolę odgrywa charakterystyczny wokal Marry, bliski - powiedzmy - Joni Mitchell czy naszej Martyny Jakubowicz. Kobiecy, ale głęboki. Będący nosicielem jakiegoś niewysłowionego smutku, ale i piękna. Najdobitniej objawia się on w "Ginger Brown & Apple Green" zaśpiewany a capella, wyłącznie z towarzyszeniem... śpiewu ptaku. Magia!
David odpowiada z kolei za warstwę muzyczną, w której dominuje przede wszystkim gitara akustyczna. Ozdabia ją jednak pianino, gdzieniegdzie instrumenty dęte czy pojedyncze uderzenia w elektryka. Taki jest chociażby utwór "Caught on Coattails", mój faworyt w tym zestawie. Od pierwszego przesłuchania zakochałem się też chociażby w "Woolgathering Girl", numer bliski kołysankom.
"Two Wolves" brakuje jedynie nieco większego zróżnicowania dynamiki i dramaturgii. Nie oczekuję od Marry i Davida, by nagle zaczęli grać rocka, ale by uczynili swoją muzykę mniej jednostajną. Ich piosenki słuchane osobno to małe perełki. Puszczone pod rząd mogą w pewnym momencie uśpić nawet najbardziej wytrwałego słuchacza. Co nie zmienia faktu, że płytę Waterson i Jaycocka polecam wszystkim miłośnikom folkowego minimalizmu. Kawał dobrej roboty.
Jurek Gibadło
Mystic