"Niemożliwe!" zakrzyknął autor tego tekstu po usłyszeniu albumu "Black Lights" Samaris. "Niemożliwe, że ominąłem ich poprzednie albumy!".
Nie jestem bezkrytycznym miłośnikiem muzyki rodem z Islandii, bowiem zdaję sobie sprawę, że dużo roboty wokół kolejny "odkryć" robi misternie budowany hajp i bardzo solidny marketing. Inna sprawa, że w świat wychodzą zazwyczaj naprawdę wartościowi muzycy. Może nie wszyscy tak oryginalni jak Bjork, ale na pewno równie, hmmm, magiczni jak ona.
Staram się śledzić nowalijki z Wyspy Gejzerów, jednak Samaris przegapiłem. To o tyle dziwne, że za jej wydaniem stoi bardzo znana w alternatywnym światku wytwórnia One Little Indian, a sama ekipa nie męczy buły leśnym folkiem, lecz serwuje hipnotyczną elektronikę.
Co my tu mamy? Sporo klimatów rodem z Bristolu. Trip-hopowe zapędy najbliższe są dokonaniom Portishead. Wyraźnie odnajduję fascynację dubstepem - bzyczący bas co prawda nie gra tutaj głównej roli, ale w takim "Wanted 2 Say" czy "T3mp0" jest bardzo ważną składową kawałka.
Trio z Rejkiawiku stawia jednak przede wszystkim na dobrą melodię. Przychodzi mi na myśl określenie "smutny dream pop bez gitar". Wokalistka Jófridur Akadottir za młodu z pewnością słuchała nie tylko Bjork, lecz także My Bloody Valentines. Zaś współcześnie na pewno School Of Seven Bells i London Grammar.
Samaris to muzyka z jednej strony bardzo oniryczna, hipnotyczna, z drugiej pełna nerwowego pulsu. Piękna, choć wymagająca i trudna do połknięcia na raz. Dlatego jeśli zdecydujecie się sięgnąć po "Black Lights", zarezerwujcie sobie przynajmniej kilka godzin.
Jurek Gibadło