Niedawno rozmawiałem z jazzmanem młodego pokolenia, ale już mającym znaczący dorobek, o tym, jak się pisze w Polsce o jazzie. Wcale nie był zawiedziony, że o nim za mało. Podkreślił jednak, że do głosu doszli piszący i mówiący, którzy nie mają pojęcia o kryteriach, według których powinno się oceniać płyty czy koncerty.
Konkluzja była taka: im ktoś bardziej jazgotliwy na scenie i wygadany poza nią, tym lepszą ma prasę. Podsunąłem mu kilka kontrowersyjnych nazwisk. Na jedno zareagował, że nie miałby o czym z nim rozmawiać, a tym bardziej razem zagrać; na inne - że to żaden muzyk, choć nagradzany. Przypomniała mi się ta rozmowa przy okazji premiery kolejnego albumu Keitha Jarretta. Jednym z argumentów mojego rozmówcy był fakt z audycji telewizyjnej, w której jeden z muzyków, reprezentujący media jako krytyk, wziął do ręki nowy album Jarretta i po stwierdzeniu, że ten już od lat nie nagrał nic ciekawego, rzucił tę płytę za siebie. Efektowne, ale czy mądre?
Nie wiem, jaki tytuł z bogatej dyskografii Jarretta sponiewierał ten "utytułowany" muzyk-recenzent, ale pewnie zrobiłby to samo z nowym albumem "Rio". Bo Keith Jarrett nie gra nic "nowego". Siada do fortepianu i przenosi swoje przemyślenia na klawiaturę. Swoją koncepcję solowych improwizacji wyłożył na płycie "Facing You" czterdzieści lat temu, a potem wielokrotnie potwierdzał ją na koncertach wydawanych na kolejnych albumach.
Pianista i szef ECM Records, Manfred Eicher, szybko doszli do wniosku, że nie warto wynajmować studia, wystarczy nagrywać kolejne koncerty. Oddając sprawiedliwość faktom - w studio nagrał jeszcze tylko trzy solowe, jazzowe płyty. Jego specjalnością stały się improwizowane koncerty. Pierwsze z Bremy i Lozanny zostały wydane na potrójnym albumie w 1973 r. Pamiętam, że po nabyciu go, kilka lat później obnosiłem się z nim po znajomych jak z relikwią. Jednak to następny, podwójny album "The Köln Concert" stał się o wiele popularniejszy.
Słuchałem go wielokrotnie, próbując zrozumieć, dlaczego akurat ten tytuł stał się najlepiej sprzedającym wśród solowych nagrań jazzowych i drugim, zaraz za "Kind of Blue" Milesa Davisa, bestsellerem w historii jazzu. Poza dziełem przypadku, jaki pomaga w takich sytuacjach, Koncert Koloński charakteryzuje przystępność i melodyjność improwizacji.
Jest jeszcze coś, co lubi słuchacz. Jarrett próbował szukać najlepszych nut, nie bał się popełniać błędów, powtarzał akordy. Otrzymaliśmy zapis procesu tworzenia, artystę obnażonego z otoczki biznesu, nie odgrodzonego w studio, żywego, skupionego i przyciągającego uwagę. Późniejsze płyty solowe, te nagrane w Paryżu, Wiedniu czy w La Scali wydają się perfekcyjne. Keith Jarrett pewnie kroczy własną ścieżką improwizacji, zyskując poklask i uwielbienie wszędzie, gdzie zgodzi się wystąpić.
14 kwietnia 1987 r. dał w Tokio setny koncert solowy wydany na płycie DVD "Solo Tribute". Wyjątkowo zawierał on w większości interpretacje standardów. Po monumentalnym "Testamencie", nagranym podczas koncertów w Paryżu i Londynie trzy lata temu, ECM wydała kolejny podwójny album "Rio". To zapis występu Keitha Jarretta w Theatro Municipal w Rio de Janeiro 9 kwietnia 2011 r. Warto zwrócić uwagę, że to najszybciej wydane nagranie ECM Records. Ma przy tym okładkę szokującą pomarańczowo-żółtymi barwami kontrastującymi z ponurą granatowo-czarno-białą stylistyką pozostałych.
Koncert został podzielony na części. Pierwsza płyta zawiera sześć, druga dziewięć, rozdzielonych oklaskami, fragmentów. Przyznam się, że te burzliwe, entuzjastyczne reakcje publiczności trochę przeszkadzają mi w kontemplowaniu muzyki. Keith Jarrett zaczął bardzo ekspresyjnie, od rytmicznych pasaży podkreślanych mocnymi uderzeniami lewej dłoni. Jak niemal zawsze, pomagał sobie mrucząc. Od razu da się zauważyć klarowne brzmienie, niemal krystaliczne, rzadko u pianistów jazzowych spotykane. Dziewięciominutowy wstęp urywa się gwałtownie. W drugiej części pianista ujmuje słuchaczy liryczną stroną swej duszy, melodia wyłania się z nieśpiesznych akordów. W kolejnym temacie potwierdza skłonność do układania chwytliwych fraz. Czwarta część ma balladowy charakter, wydawać by się mogło, że to jakiś standard. Może rzeczywiście coś Jarretta zainspirowało. Podoba mi się dramaturgia piątej części i wyciszenie nastroju w szóstej.
Drugi album zaczyna się bardzo powolnym tempem, a melodyjność części siódmej nastraja romantycznie. Japońskie motywy usłyszymy w "Part IX", a chwilę potem nad Theatro Municipale nadciągną czarne chmury. Jarrett zamieni się w Kassandrę wieszczącą dramatyczne wydarzenia. Nie na długo, bo kolejna część napawa optymizmem. Już do końca albumu pianista targa naszymi uczuciami, na zmianę ekspresyjnymi i łagodnymi. Wydaje się, że opisuje życie, a to nigdy nie jest jednobarwne.
Od czasu "The Köln Concert" to właśnie "Rio" ma szansę na akceptację szerokiego kręgu słuchaczy. Czyżby zanosiło się na kolejny komercyjny sukces? Sukces połączony z wysoką wartością artystyczną, bo Jarrett nie obniża poziomu swoich koncertów. Jest pianistą perfekcyjnym, co pomaga mu wyrazić to, co myśli i czuje. Jest w tym niedoścignionym wzorem. Ten album potrafi zauroczyć melodyjnością.
Marek Dusza
ECM / UNIVERSAL