Tak bardzo uwielbianego przez jednych, a znienawidzonego przez innych zespołu nie było od bardzo dawna. Gdy ich poznałem, grali koncerty na które przychodzili głównie ich znajomi. Dzisiaj odbierają platynową płytę dzień przed premierą swojego trzeciego wydawnictwa. Zaskakujące to zjawisko, bo dawno tak dobrze nie sprzedawała się płyta, która miałaby jakiekolwiek znaczenie.
"Hipertrofia" to album wielowarstwowy. Na jego koncept składa się 17 utworów poprzedzanych wejściówkami, a podzielonych na dwie płyty. Złośliwi powiedzą, że to chyba tytułowy "przerost" i to formy nad treścią, ale nie taki był zamysł Comy. Oto bowiem poznajemy głównego bohatera... przed jego narodzinami. I będziemy mu towarzyszyć we wszystkich ważnych dla niego momentach aż po chwilę po śmierci. Zaobserwujemy więc, jak na samym początku narodzi się w nim wola istnienia, a także zupełnie po ludzku zrozumiemy gdy będzie nam wyznawał: "i nie ukrywam, że ulegnę jeszcze raz / i popełnię setny raz to samo zło". Nie ma jednak sensu zagłębianie się w recenzji w teksty. Choć stanowią najważniejszą warstwę "Hipertrofii", to wyjaśnienie idei samym twórcom zajęło na ich stronie internetowej wiele kartek specjalnego dziennika.
To, czego najbardziej obawiałem się po premierze poprzedniej płyty Comy, to tego, że zespół będzie w nieskończoność odgrzewał te same patenty, z których korzystał przez dziesięć lat swojego istnienia. I tutaj spotkało mnie duże zaskoczenie. Owszem, nadal trzeba być fanem czasem przesadnie podniosłego tonu liryków Roguckiego, jednak sama muzyka uległa procesowi dojrzewania. Oprócz tradycyjnych, krótkich i energicznych utworów, trochę w duchu post-grunge`owym, a także długich, nieomal prog-rockowych kompozycji, pojawiły się nowe formy. Jest więc trip-hopowy "Osobowy", kojarzący mi się z twórczością Toma Waitsa "Parapet" czy "Emigracja" w stylu lounge. Na drugiej płycie cudownie brzmią rozbudowane konstrukcje, nabierające tempa z kolejnymi minutami i eksplodujące w słuchacza w chwili największego nasycenia dźwiękami. Taki jest "Ekhart" oraz "Cisza I Ogień". Słuchając "Hipertrofii", aż boję się pomyśleć co z takim potencjałem zespół mógłby zdziałać, mając do dyspozycji orkiestrę lub wręcz przeciwnie akustyczne instrumentarium.
To oczywiste, że wiele osób nie cierpi Comy. Trudno jest od razu zaakceptować muzykę łączącą w sobie elementy artrockowe z nu-metalowymi by później nasączyć je jeszcze odrobiną piosenki aktorskiej. Łodzianie robią to jednak perfekcyjnie i wydawać by się mogło, że bez większego trudu. Dzięki swojej konsekwencji nagrali najlepszy album w karierze. Przydałby się im jeszcze dobry producent, który mógłby pomóc bardziej wyraziście podkreślić to co w tej muzyce jest najpiękniejsze - nadal bowiem widać, że stać tych panów na jeszcze więcej. Fascynujące.
M. Kubicki
Sony BMG