Solowa kariera Roberta Planta trwa już blisko cztery dekady, a on wciąż potrafi zaskakiwać słuchaczy. W tym czasie praktycznie nie nagrał słabego albumu, a zdarzyło mu się stworzyć kilka wybitnych dzieł, z "Pictures At Eleven" na czele. Do grona tych najważniejszych należy zaliczyć także najnowszy longplay "Carry Fire".
Robert Plant przygotował go niemal z tym samym gronem muzyków, co poprzedni "Lullaby and... The Ceaseless Roar" sprzed trzech lat. Anglik zdaje się wciąż uciekać od zaszufladkowania go jako hardrockowego krzykacza. Wokalista Led Zeppelin od lat jest zafascynowany muzyką świata i te wpływy są słyszalne na jedenastym solowym albumie.
Robert Plant jawi się tu jako prawdziwy wagabunda, przemierza muzyczny świat od południa Stanów Zjednoczonych i Appalachów (wspólnie z Chrissie Hynde z The Pretenders wykonuje stary bluegrassowy standard "Bluebirds over the Mountain"), by dalej przemieścić się do arabskiej części Afryki i w końcu wylądować na Bliskim Wschodzie.
"Carry Fire" ma folkowy klimat, choć nie brak tu triphopowej elektroniki i rockowych gitar. Tradycja splata się tu z nowoczesnością, przeszłość z teraźniejszością. Robert Plant unika najwyższych rejestrów, ale wciąż dysponuje wspaniałym, mocnym i pewnym głosem o dojrzałej, nieco obniżonej barwie.
Grzegorz Dusza
WARNER