Podziwiam Muse za to, że w zaledwie trzyosobowym składzie potrafią wykreować brzmienie o sile rażenia wieloosobowego kolektywu. Ubocznym tego skutkiem była nazbyt barokowa i przejaskrawiona muzyka, coraz mniej mająca wspólnego z rockiem. Nowy album tria niewiele pod tym względem zmienia, choć lider, Matthew Bellami, nieco temperuje swoje wokalne zapędy i nie nadużywa falsetu.
Muzycy Muse najwyraźniej poczuli tęsknotę za schyłkiem lat 80. Widać to już po okładce, na której znalazły się gadżety związane z komiksowymi filmami oglądanymi na kasetach VHS - superbohaterowie, kosmici, wilkołak, policyjne pościgi.
Po latach ten najbardziej kiczowaty okres w historii muzyki i kina nie wywołuje już jednak tak negatywnych skojarzeń. Ci, którzy doskonale go pamiętają, poczują nawet zadowolenie. W końcu zawsze z przyjemnością wraca się do czasów swojej młodości. Tym bardziej że Muse nie pozują na orędowników nowej muzyki. Mrużą do nas oko, zabierając w futurystyczną podróż retro. Nawet brzmienia syntezatorów i melodie na "Simulation Theory" wydają się nam jakby znajome.
Produkcja ma jednak zdecydowanie współczesny szlif, a nawet wyprzedza nasze czasy. O tym, jak Muse brzmi na żywo, będzie można się przekonać 22 czerwca w Tauron Arenie Kraków.
Grzegorz Dusza
Warner