- Tytuł "The Sign" to znak czasów?
- To znak zmiany w moim muzycznym życiu i rozpoczęcie nowego etapu, także w życiu osobistym. Pozostawiam swobodę słuchaczom, czy na swojej drodze znajdą taki znak. Może w podejściu do świata, może w sposobie myślenia. Utwory na ten album powstały w ciągu ostatnich dziesięciu lat pod wpływem otaczającego mnie świata i tego, jak się zmienia.
- Jakie zmiany pan zaobserwował?
- Przede wszystkim postępującą globalizację, która ma plusy i minusy. Ludzie zbliżają się do siebie, mogą się szybciej poznać, wymieniać doświadczeniami i to jest pozytywna strona tego procesu. Ale gdy popatrzymy z drugiej strony, zanikają cechy indywidualne i zbiorowe, np. narodów.
Największe zmiany spowodował komputer, a następnie Internet. Pojawiła się łatwość dostępu do sztuki, do muzyki oczywiście też. Negatywnym aspektem tej sytuacji są coraz rzadsze spotkania ludzi, którzy czatują w sieci, na Facebooku, rozmawiają przez telefony komórkowe lub na Skypie. Cały czas możemy jednak świadomie decydować, którą drogą pójść.
- Jak Internet wpływa na jakość muzyki?
- Ludzie w większości przypadków wybierają niższą jakość, np. pliki mp3, ale akurat w przypadku miłośników jazzu wierzę, że są bardziej wymagający. Słuchają płyt kompaktowych i winyli. Mają kontakt z krążkiem, okładką, pudełkiem. Wytwórnia Hevhetia planuje wydanie mojego albumu w wersji winylowej.
- Co pan myśli o wrzucaniu na YouTube nagrań z koncertów, choćby pańskich?
- Z jednej strony jest mi przykro, że nikt nie pyta mnie o zdanie, a z drugiej cieszę się, że ktoś się interesuje moją muzyką, mówi o niej, komentuje. Te filmiki ludzie nagrywają i wrzucają, kiedy im się muzyka podoba i chcą się nią podzielić. To pewnego rodzaju dokumentacja, szkoda, że najczęściej złej jakości.
- Pomiędzy pańskimi albumami "Bird Alone" i "The Sign" upłynęło dziesięć lat, dlaczego tak długo musieliśmy czekać na pana drugi autorski album?
- W tym czasie pochłaniały mnie inne projekty, pisałem utwory na płyty Agi Zaryan, występowałem z różnymi zespołami, a także ze swoim triem. Miałem dużo zajęć. Sukcesywnie odkładałem kompozycje, które przeznaczyłem dla swojego zespołu.
Długo dojrzewałem do nagrania tego albumu. W końcu doszedłem do wniosku, że powinienem zrobić coś pod własnym nazwiskiem, co jest bliskie mojemu sercu i sprawia mi największą przyjemność. Tak mogę się w pełni wypowiedzieć. Chciałem nagrać płytę przed narodzinami dziecka, bo później mogłoby być trudniej.
- Pana pierwszy album wydała japońska wytwórnia Gats, drugą słowacka Hevhetia, a dlaczego nie polska?
- Nie wiem. Te wytwórnie same mnie znalazły i złożyły konkretne propozycje. Rozmawiałem z przedstawicielami kilku polskich firm, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Szef wytwórni Hevhetia ma ciekawą koncepcję połączenia sił niezależnych wytwórni i współpracy przy organizacji koncertów i festiwali. W tym widzę szansę dla mojego zespołu.
- Dostał pan Fryderyka za debiutancki album "Bird Alone", Fryderyka za kompozycje z albumu "Looking Walking Being" Agi Zaryan, a także wyróżnienie za improwizację. Czy te nagrody przełożyły się na dalszą karierę artystyczną?
- Pierwszy Fryderyk przeszedł prawie niezauważony. Myślę jednak, że organizatorzy festiwali zwracają uwagę na biografię artysty, miejsca w rankingach i uznanie, jakim się cieszy. To także możliwość dotarcia do szerszego kręgu słuchaczy. Wtedy ludzie przychodzą na moje koncerty, po nich kupują płyty, a na płycie chcą mieć autograf.
- W Krakowie miałem przyjemność zapowiadać koncert pańskiego tria z saksofonistą Bennie Maupinem. Często ze sobą współpracujecie?
- Na festiwalu Jazz Juniors zagraliśmy ostatni koncert naszej europejskiej trasy. To był częściowo repertuar z albumu Benniego "Early Reflections" wydanego w 2008 r. Zaczęliśmy razem występować około roku, półtora wcześniej, z intencją nagrania płyty. Współpracujemy do dziś, a ponieważ Bennie chce grać z nami nadal, jesteśmy wniebowzięci. Jesteśmy coraz lepiej zgrani, zespół ma potencjał, mam nadzieję, że zrobimy jeszcze coś razem. Myślę, że warto byłoby nagrać płytę koncertową. Rozmawiamy o tym.
- Po wydaniu "Early Refl ections" zagraliście trasę po USA i Europie, jakie były reakcje?
- W Los Angeles i Nowym Jorku przychodziło dużo znajomych Benniego i fanów, którzy pamiętają go z zespołów Herbiego Hancocka. Była bardzo dobra atmosfera. W Niemczech mieliśmy owacje na stojąco. Natomiast w Szwajcarii słuchano nas dociekliwie.
- Co dała Panu współpraca z Bennie Maupinem?
- Dzięki Benniemu zrozumiałem, że na scenie nie można być zachowawczym, należy grać całym sobą, z poświęceniem i pasją. On jest bardzo uduchowionym człowiekiem. Praktykuje buddyzm, ćwiczy jogę, zdrowo się odżywia i jest w doskonałej formie fizycznej jak na kogoś dobiegającego do 75. roku życia. Myślę, że to wszystko wpływa na jego grę, na to, jak zachowuje się na scenie. Jest bardzo inspirujący, ale też niezwykle czujny i bezwzględnie wymaga od każdego z muzyków stałego kontaktu, w każdej sekundzie koncertu. To powoduje we mnie pełną mobilizację i sprawia, że przekraczam granice swoich możliwości.
- Dwadzieścia lat temu wygrał pan konkurs Jazz Juniors z zespołem Joint Venture. Jak wspomina pan początki kariery?
- Pierwszą profesjonalną trasę koncertową odbyłem dwa lata wcześniej z kwartetem perkusisty Kazimierza Jonkisza. Zagrałem siedem koncertów, to była długa trasa, jak na dzisiejsze warunki. Teraz trudno o takie. To sceniczne doświadczenie trudno przecenić.
- Skończył pan Wydział Jazzu na Akademii Muzycznej w Katowicach, co panu dało więcej - szkoła czy scena?
- Z Kazimierzem Jonkiszem grałem, zanim poszedłem na studia. Bardziej cenię doświadczenie sceniczne. W szkole zdobywamy wiedzę, którą musimy przecedzić przez własną wizję artystyczną. Coś zostanie, coś odpadnie. Nie można zamykać się na wiedzę, ale scena daje energię.
- Jak wygląda wyższe szkolnictwo jazzowe w Polsce?
- Kiedyś była jedna szkoła w Katowicach, teraz jest ich więcej. Młodzi muzycy uczą się też jazzu za granicą, choćby w Danii. Kiedyś trudno było wyjechać na studia. Warto podróżować za wiedzą, szczególnie jazzową. Sam radzę to swoim studentom w szkole na Bednarskiej, żeby wyjeżdżać i nawiązywać nowe kontakty, ponieważ jazz jest muzyką międzynarodową. W każdym kraju są ludzie, z którymi warto wymienić poglądy, zagrać razem, nauczyć się czegoś od nich.
- Uczy Pan już kilkanaście lat, jak pan ocenia naszych młodych adeptów jazzu?
- Są lata lepsze i gorsze. Cały czas przychodzą młodzi ludzie, którzy chcą grać jazz i mają talent.
- Co pan mówi swoim uczniom na pierwszych zajęciach?
- Pytam, dlaczego chcą grać jazz, co ich w tej muzyce fascynuje i czego poszukują. Szanuję każdą odpowiedź i staram się rozwijać ich zainteresowania. Jedni są zainteresowani muzyką współczesną, inni początkami jazzu lub latami 50. i 60. Jeszcze inni muzyką elektroniczną.
- Jakich mają idoli?
- Różnych, często także młodych, jak Eldar Dżangirow, Tigran Hamasyan, Vijay Iyer. Ale są też tacy, dla których wzorem jest Oscar Peterson czy Ahmad Jamal. Do Theloniousa Monka muszę ich zachęcać. Ale z własnego doświadczenia wiem, że do Monka trzeba dojrzeć. Nie był pianistą efektownym, który od razu wywołuje pozytywne emocje. Może wydawać się dziwny, a nawet dziwaczny i z tym trzeba się oswoić, lecz wśród jazzmanów zajmuje jedną z najwyższych pozycji. To widać choćby w książce ze standardami "Real Book", gdzie najwięcej tematów jest Monka, nie Gershwina, Cole Portera czy Herbiego Hancocka. Jego muzyka jest bardzo inspirująca i często wykonywana.
- Których pianistów by pan polecił czytelnikom magazynu "Audio"?
- Monk znalazłby się w pierwszej piątce nie tylko pianistów, ale i kompozytorów, osobowości jazzu. Poza tym Art Tatum, James P. Johnson, Earl Hines, Oscar Peterson jako wirtuoz. O Ahmadzie Jamalu pisałem pracę magisterską. Poza nimi Bud Powell, Bill Evans, McCoy Tyner, Herbie Hancock, Chick Corea i Keith Jarrett, który kontynuuje tradycję Evansa i Powella.
Zacząłem interesować się teorią harmonii post bebopowca Barry’ego Harrisa, u którego uczyli się wielcy muzycy. Niesamowicie oryginalny i perfekcyjny jest Brad Mehldau, który rozwinął granie rytmów nieparzystych. Jest bardzo wpływowy, wielu pianistów gra w jego stylu. Był pierwszym pianistą po Jarrettcie, który tak mocno zaznaczył swoją obecność na scenie.
- Istnieje polska szkoła pianistyki jazzowej?
- Oczywiście, ona wywodzi się z Chopina i z Komedy. Można też mówić o polskiej szkole jazzu związanej z ruchem wolności przeciwko komunie i pianiści mają w niej swoje znaczące miejsce.
Rozmawiał Marek Dusza
Fot. Marek Dusza