– Pana nowy album "Swing Revisited" może być zaskoczeniem dla tych, którzy nie znają początków Pana kariery.
– Dobrze, że pan to zaznaczył. Na płytę trafił repertuar, który wykonywałem pod koniec lat 70. To są standardy jazzowe, najczęściej piosenki z musicali i filmów, w większości kompozycje Duke`a Ellingtona. Trzeba pamiętać, że jego orkiestra, jak i inne jazzowe big bandy, grały wtedy do tańca. Tej muzyki nie ma ani w eterze ani na scenie już od co najmniej 40 lat. Powstawały nowoczesne big bandy, jak Thad Jones/Mel Lewis, Gil Evans, Carla Bley, ale to była już inna muzyka.
– Skąd pomysł na taki właśnie swingowy album?
– Chciałem przypomnieć tamte brzmienia, zaśpiewać jazzowe standardy. Już dziesięć lat temu miałem taki pomysł i podzieliłem się nim z Wojtkiem Karolakiem. Chciałem, żeby napisał orkiestrowe aranżacje do niektórych moich utworów, żeby można je było wykonać w manierze swingowej. Wtedy Wojtek zadał mi proste i słuszne pytanie: a z kim mielibyśmy to nagrać?
Rzeczywiście, takich orkiestr wtedy nie znaliśmy. Ale później okazało się, że są. Jakieś cztery lata temu legendarny szwedzki impresario Bo Johnson zaprosił mnie na koncert Roger Berg Big Band w klubie Tygmont. Nie wiem, jak znaleźli się w Warszawie, chyba przejazdem. Zaskoczyli mnie tym, jak świetnie swingują. Okazało się, że to kompetentni jazzmani, mają pieczołowicie przygotowane aranżacje, mają jazzowy pazur, a jednocześnie dopuszczają trochę "jazzowego brudu", tę możliwość pomyłki, jaka towarzyszy tej muzyce od początku.
– Skorzystaliście z Ellingtonowskich aranżacji?
– Oryginalne aranżacje nie są dla nas dostępne, ale te zostały napisane w stylu orkiestr Ellingtona. Wiele tych utworów śpiewałem z triem Wojtka Karolaka i trafiły na płytę PolJazzu "Blublula" w 1980 r. Później nagrałem jeszcze album "Soyka Sings Ellington" z triem Włodzimierza Nahornego i Andrzejem Przybielskim.
– Czy usłyszymy "Swing Revisited" na koncertach?
– To będzie trudne do zorganizowania, bo musi mi akompaniować 18-osobowy big-band z Malmö. Na pewno w sierpniu wystąpimy na festiwalu Solidarity of Arts w Gdańsku. Zarejestrujemy też koncert w studiu telewizyjnym.
– Album nagrywał Pan w Malmö czy w Polsce?
– I tam, i tu. Pojechałem z inżynierem dźwięku do Malmö i tam została nagrana orkiestra, z którą śpiewałem w studio. Żeby orkiestra nie grała "w ciemno". Później w studiu w Załuskach ponownie dograłem swoje partie wokalne, już na gotowo.
Muzycy big bandu Rogera Berga grają tę muzykę z genialnym poczuciem swingu i lekkością, to zapaleńcy i miłośnicy takiej muzyki, ale i kompetentni jazzmani. Wiedzą, co w jazzie jest istotne, a jest nie to, co się gra, a co się pomija. Co jest w głowie i świadomie się z tego rezygnuje. Tego big bandu chce się słuchać. Nawet u młodych słuchaczy wywołuje uśmiech. Co ciekawe, Szwedzi mają kluby taneczne, gdzie tańczy się do swingu.
W samym Malmö takich orkiestr jest dziewięć. Ale Roger Berg Big Band jest najlepszy. Dzięki tej orkiestrze zatoczyłem koło. Zamknąłem w nim trzydzieści lat mojej artystycznej drogi. Dziś lepiej rozumiem jazz. To, co robiłem na początku swojej kariery, było akademickie.
Chciałem być awangardowy, wyróżniać swoją oryginalnością. Tak to się wtedy robiło. Brało coś pięknego i niszczyło w imię inności i z chęci udziwniania. Teraz wiedziałem, co z tym zrobić. Zaśpiewać tak, jak zostało napisane, bo to jest po prostu piękne. A indywidualność osiąga się tworząc własny język przez długie lata.
– Jakie były Pana pierwsze jazzowe fascynacje?
– Trafił do mnie singiel z "It Had To Be You" i "What`d I Say" Raya Charlesa. Zakręciła mną ta muzyka. Kiedy uczyłem się w średniej szkole muzycznej w Katowicach, spotykaliśmy się ze starszymi kolegami z V wydziału jazzowego Akademii Muzycznej. Uczyliśmy się w tym samym budynku. Od studenta Marka Walarowskiego dostałem kasetę z albumem "Kind of Blue" Milesa Davisa.
Zafascynowała mnie ta improwizowana muzyka pełna kolorytów. Ja właściwie wtedy słuchałem przede wszystkim muzyki barokowej: Bach, Haendel, Vivaldi, Telemann – to było moje ukochane terytorium muzyki. Do dyplomu grałem na skrzypcach. To mi nie minęło, cenię tę muzykę do dziś. Wtedy zacząłem słuchać grupy Modern Jazz Quartet i zauważyłem, że muzyka Bacha ma wiele wspólnego z jazzem ze względu na puls, nerw jego utworów.
– Jaką muzykę zaczął Pan śpiewać akompaniując sobie na fortepianie?
- To był repertuar Raya Charlesa, Donny`ego Hathawaya, Steviego Wondera. Następną moją fascynacją była Aretha Franklin, zagłębiałem się w soul i r`n`b, co mi pozostało do dziś. Najbardziej jazzowe były moje pierwsze albumy z Karolakiem i Nahornym w latach 1979–80.
– Na Pana pierwszym albumie "Don`t You Cry" były także utwory gospelowe, a w biografii i znalazłem informację, że był Pan organistą w kościele.
– Zastępcą organisty. W liceum działałem w ruchu oazowym, to się nazywało Ruch Żywego Kościoła i podczas letniego obozu poznałem Amerykanów, którzy wykonywali muzykę gospel. Od nich dostałem śpiewnik z nutami i mogłem sam wykonywać te utwory. W ogóle zafascynowała mnie "czarna" muzyka amerykańska.
– Kiedy zaczął Pan pisać własne kompozycje?
– Po okresie "jazzowym" uświadomiłem sobie, że by moja muzyka była atrakcyjna, muszę się odezwać po swojemu, nie mogę być tylko odtwórcą. By lepiej komunikować się z publicznością, musiałem zacząć pisać po polsku.
– Pozostał Pan fanem jazzu?
– Tak, nadal dużo słucham: Milesa Davisa, Johna Coltrane`a, Duke`a Ellingtona, Billa Evansa, Cecila Taylora, od bebopowców po free jazz. Byłem i jestem zwolennikiem jazzu, ale nie upierałem się, żeby być jazzowym śpiewakiem. Kiedy odkryłem, o czym mówią teksty amerykańskich piosenek, które lubię, uznałem, że to nie jest krąg tematów, które mnie interesują. Słowo i treść zawsze były dla mnie bardzo ważne. Kocham polszczyznę i jestem miłośnikiem poezji.
– To zachęciło Pana do pisania własnych tekstów piosenek?
– Raczej brak dobrych tekstów. Kiedy byłem już znanym wykonawcą, dostawałem sporo propozycji od zawodowych tekściarzy, ale nie byłem nimi zainteresowany, bo to była pozbawiona sensu konfekcja. Z pewnymi wyjątkami oczywiście. Wojtek Młynarski i Agnieszka Osiecka nie wpadli na to, że skoro jestem kompozytorem, to mogą napisać dobre teksty do mojej muzyki. Zresztą mieli do dyspozycji najlepszych kompozytorów. Dlaczego mieli by się interesować twórczością młodego jazzmana.
– Po latach sięgnął Pan jednak po teksty Osieckiej poświęcając jej cały album.
– Ponieważ jej córka Agata Passent pozwoliła mi poszperać po tekstach mniej znanych. Zbierała wtedy wiersze do antologii i znalazła maszynopisy tekstów, do których nigdy nie powstała muzyka. Zapewne Agnieszka uznała, że powinny zostać w biurku. Dostałem zaproszenie na galę "Okularników". Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że dostanę takie nieumuzycznione wcześniej wiersze, do których napiszę własną muzykę i z tym repertuarem wystąpię.
– Która piosenkę napisał Pan jako pierwszą?
– "Absolutnie nic".
– Zaczął Pan od razu od przeboju.
– Tak się złożyło. To była pierwsza z moich piosenek, jakie nagrałem dla archiwum Polskiego Radia, które miało fundusz dla twórców i artystów. Potem podpisałem kontrakt z RCA Records i zacząłem dużo pisać. Nawiązałem też współpracę z firmą publishingową w Monachium, która zamówiła u mnie czterdzieści utworów. Przez trzy lata zajmowałem się komponowaniem i pisaniem tekstów. Nie znam losu wielu z nich.
Kiedy na dobre wróciłem do Polski, nagrałem z Dieterem Meierem z Yello w roli producenta album "Soyka Acoustic", który wyprzedził modę na nagrania "unplugged" i sprzedał się w legalnym nakładzie pół miliona egzemplarzy. Od tego momentu było mnie stać, żeby być niezależnym artystą i nagrywać to, co uważam za ważne i wartościowe. Zawsze najlepiej jak potrafię i jak to jest możliwe do zrealizowania. Staram się, żeby każda płyta była inna i każda starannie przygotowana. Moja publiczność może być pewna, że nic dwa razy się nie zdarzy.
Rozmawiał Marek Dusza
Fot. Wojtek Wieteska