– Pamięta pan pierwsze wrażenia związane z muzyką?
– To musiały być kołysanki, jakie śpiewała mi matka. Także mój ociec śpiewał po polsku. Były to piękne melodie. Pamiętam wieczory, kiedy rodzina i sąsiedzi schodzili się w naszym domu na towarzyskie spotkania, które zawsze kończyły się wspólnym śpiewaniem.
– Kiedy postanowił pan zostać jazzmanem?
– Impulsem było nagranie, które usłyszałem w radiu. To był zespół z saksofonistą, ale nie wiedziałem, kto gra ani co to za muzyka. Zadałem sobie sporo trudu, zanim ustaliłem nazwisko artysty. Okazało się, że był to temat „Countdown” z płyty „Giant Steps” Johna Coltrane’a. Zdobyłem ten album i słuchałem go każdego dnia rano przed pójściem do szkoły. To były moje pierwsze lekcje muzyki powtarzane przez dwa lata. Postanowiłem nauczyć się grać na saksofonie. Jestem samoukiem. Uczyłem się wyłącznie słuchając płyt i grając z innymi muzykami. Później odkryłem albumy Milesa Davisa. Dużo się z nich nauczyłem.
– Ważne dla pana okazało się spotkanie z amerykańskim pianistą, kompozytorem i teoretykiem muzyki George’em Russellem. Jak do niego doszło?
– George Russell występował ze swoim sekstetem na festiwalu w Molde, bodaj w 1964 r. Byłem na tym festiwalu bardziej jako słuchacz, ale miałem ze sobą swój saksofon i brałem udział w jam sessions. Pewnego wieczoru George przyszedł do klubu festiwalowego i przyłączył się do zespołu. Po koncercie rozmawialiśmy i nagle spytał, czy przyłączyłbym się do jego zespołu, który akurat odbywał tournée po Europie.
Bardzo chciałem, ale niestety nie mogłem, byłem zbyt młody. Miałem tylko 17 lat, a moi rodzice nie zgodzili się, żebym podróżował po Europie ze starszymi ode mnie amerykańskimi muzykami. George zrozumiał moją sytuację, powiedział, że w takim razie może dołączę do jego zespołu w Sztokholmie, gdzie za kilka miesięcy miał zaplanowaną sesję dla szwedzkiego radia.
Byłem szczęśliwy, ale nie wierzyłem wtedy, że może do tego dojść. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, przypomniał mi o zaproszeniu i pojechałem na nagrania. To był początek ważnej dla mnie współpracy i edukacji. George był nie tylko muzykiem, ale i nauczycielem, miał dar przekazywania swoich idei. Dzięki niemu miałem pierwszy kontakt z teorią muzyki i to takiej, jaka mnie wówczas interesowała. Najważniejszą, często podkreślaną przez niego zasadą było pozostawianie swobody muzykom. Twierdził, że nie ma błędów w muzyce. Wszystko zależy od indywidualnej, estetycznej koncepcji artysty i obranej przez niego drogi. Te zasady mogą być stosowane w każdym rodzaju muzyki czy to klasyka, jazz, folk czy pop, w każdym czasie i miejscu.
– Kiedy pierwszy raz usłyszał pan pianistę Keitha Jarretta i co o nim pomyślał?
– Byłem wtedy w Sztokholmie z moim przyjacielem perkusistą Jonem Christensenem. Graliśmy w big-bandzie George’a Russella, ale jeden wieczór mieliśmy wolny. Akurat występował Charles Lloyd Quartet i poszliśmy na ten koncert. Nie znałem tego zespołu ani muzyków, ale kiedyś przeczytałem w amerykańskim magazynie "Down Beat", że Lloyd grał wcześniej z Julianem "Cannonballem" Adderleyem. To może być nowoczesne i ciekawe – pomyślałem. Zespół okazał się absolutną rewelacją. Od razu zwróciłem uwagę na Keitha. Jego styl był odpowiedzią na moje marzenia o tym, jak powinien grać pianista w zespole jazzowym. To był dla mnie wielki moment.
– Kiedy wasza współpraca stała się realna?
– W 1970 r. otrzymałem stypendium na wyjazd do Nowego Jorku. Udało mi się wtedy pojechać na koncert Milesa Davisa do Bostonu. W jego zespole grał Keith. Przez tydzień mieliśmy możliwość rozmawiać o muzyce i wtedy po raz pierwszy rozważaliśmy możliwość współpracy. Temat powrócił, kiedy wkrótce Keith podpisał kontrakt z ECM Records. Napisał kompozycję na orkiestrę smyczkową i poprosił mnie, żebym zagrał partie solowe na album „Luminescence”. W tym samym czasie powstały jego nowe kompozycje na kwartet. Zaprosił mnie do swojego domu w New Jersey, żebym zapoznał się z tym materiałem. Zdecydowaliśmy, ze nagramy go z Palle Danielssonem i Jonem Christensenem na płytę „Belonging”. Po krótkiej trasie koncertowej weszliśmy ponownie do studia, a efektem był album „My Song”. Zainteresowanie naszą grupą było tak duże, że pojechaliśmy do Japonii na 6-tygodniowe tournée. Keith był bardzo zadowolony z poziomu naszych koncertów. Wykonał kilka telefonów i z Japonii polecieliśmy na występy do USA. Nasze nagrania ukazały się na albumach „Nude Ants”, „Personal Mountains” i niedawno wydanym "Sleeper".
– Nieco później zaczęły się ukazywać albumy z muzykami pochodzącymi z Azji i Ameryki Południowej. Skąd wzięło się zainteresowanie muzyką świata?
– Ono pojawiło się znacznie wcześniej. Pod koniec lat 60. spotkałem amerykańskiego trębacza Dona Cherry’ego. Często występował w Oslo, przez wiele lat mieszkał w Szwecji. Miał duży wpływ na norweskich muzyków, również na mnie. Był przesiąknięty kulturą świata, ubierał się w przeróżne stroje ludowe, używał tradycyjnych instrumentów. W jego osobie i jego muzyce mieszały się w jakiś cudowny sposób tradycje wielu kultur z najróżniejszych części świata: Azji, Afryki Północnej, Ameryki Południowej i Północnej. Już wtedy był nowoczesnym ambasadorem kultury świata.
Zafascynował mnie różnorodnością tematów muzycznych pochodzących z najdziwniejszych zakątków globu. Zagraliśmy kilka razy w klubach, a potem zaprosił mnie i innych norweskich muzyków, również folkowych, na nagranie radiowe. Okazało się bardzo inspirujące, pełne improwizacji i nowych brzmień. To był początek mojej przygody z world music. Kiedy spotykałem muzyków tradycyjnych i pojawiała się możliwość współpracy, było dla mnie zupełnie naturalne.
Rozmawiał: Marek Dusza
Fot.: Marek Dusza