Myślę, że stwierdzenie jakoby dzisiejszą muzyką rządził hałas, nie będzie przesadą. Czy to metal, rock, czy nawet pop, hip-hop i elektronika - wszędzie stawia się na bombastyczne aranżacje, podkręcanie potencjometrów, walenie co tłustszym bitem i zmodulowanym wokalem. Okej, nie zaprzeczę, że w wielu przypadkach mi się to podoba, ale brakuje - według mnie - równowagi. Z tym większą przyjemnością obcuję z takimi płytami, jak "Aventine" Agnes Obel.
Dunka stawia na minimalizm. Podstawą jej kompozycji - podobnie jak na debiucie - jest jej głos i pianino, gdzieniegdzie ozdobione oszczędną grą smyków tudzież gitary akustycznej. Efekt nie urywa głowy intensywnością, raczej gładzi nas chłodną dłonią po twarzy - ale czyż drobne gesty nie mogą nas zwalić z nóg i wzruszyć? Muzyka Agnes z pewnością nie pozostawi nas obojętnymi.
Agnes Obel ma dar do układania pięknych perełek, które nasącza chłodem i tajemnicą. Gdy słucham jej baśniowych miłosnych pieśni, jak chociażby tytułowej "Aventine", w głowie rysują mi się zimowe krajobrazy krain ze świata fantastyki w rodzaju Śródziemia czy Narnii.
Ale jak gdyby na przekór temu artyzmowi autorka z dostępnych nici tka kompozycje obdarzone popową nośnością. Przecież refren "Fuel to Fire" zakotwicza w głowie od pierwszego odsłuchu, a skromna, zmysłowa melodia "Words Are Dead" okazuje się jedną z najpiękniejszych, jakie przyjdzie nam posłuchać w tym roku.
Agnes Obel znów to zrobiła - wręczyła nam bukiet cudnych piosenek, które ukoją skołatane serce, pozwolą się wyciszyć. Brać w ciemno!
Jurek Gibadło