Intensywność, gęstość, pot spływający z ciała, kolaż dźwięków w tempie prowadzącym do migotania przedsionków - tak, taki mógł być "Red", drugi album norweskiego Datarock. Zamiast tego jest dość oszczędnie pod względem dźwięków. Choć płyta zaczyna się od szału publiczności, sam materiał to już poziom demówek zespołu, który chyba miał na celu pokazać jak wyglądają szkice dance-punkowych piosenek.
Produkcja brzmi bardzo biednie, niczym bootleg kiepskiej sesji w garażu. Teoretycznie miały nam się tutaj mieszać lata 80. ubiegłego wieku z bieżącymi doświadczeniami artystów muzyki elektronicznej, a także ich wyobrażenie o przyszłości. Zamiast tego słyszymy wariację na temat co przyniosły nam lata 80., co jednak nie jest w stanie wybronić się nawet przez jedno przesłuchanie albumu.
strong>Datarock ma na "Red" mistrzów-pewniaków w postaci Davida Bowie czy Talking Heads, od których czerpie garściami tak w warstwie muzycznej, jak i lirycznej, ale panowie mają zbyt mało talentu, by z tym pomysłem cokolwiek więcej zrobić. Słuchając "Dance!" aż chciałoby się ten koncept sprzedać TV On The Radio.
W szczytowych momentach "Red" ujmuje tym, że nie przeszkadza. Cóż, Daft Punk to to nie jest i nigdy nie będzie. Ideologie dorabiane do płyty nie mają żadnego sensu, gdyż należy zdać sobie sprawę, że przeznaczenie tej muzyki miało być czysto rozrywkowe, a co to za rozrywka, która męczy, ciągnie się i wywołuje skojarzenia popychające do zmiany albumu na inspirujący w danej chwili Norwegów? Płyta pełna półśrodków i wykorzystanych w połowie patentów przez co niekompletna na każdym polu.
M. Kubicki
YAP Records