Apokalipsa jest ostatnimi czasy bardzo chodliwym tematem. Majowie mają swoją wizję tego jakże istotnego wydarzenia, powstało kilka filmów o tej tematyce, tylko pan Pratchett się wypiął na temat. U niego Apokalipsa się zwyczajnie nie odbyła – jeźdźcy, powiedzmy, że byli niedysponowani. Ale co z wydarzeniem na A w wersji „zrób to sam”?
Projekt o wdzięcznej nazwie Phragments postanowił przedstawić swoją wersję tego zapewne oczekiwanego przez wielu zjawiska. I bynajmniej nie zrobił tego we fragmentach. "Earth Shall Not Cover Their Blood" trudno określić zwrotem innym niż właśnie Apokalipsa.
Lęk, strach i niepewność. To wszystko sprawia, że po włożeniu płyty do odtwarzacza ma się wrażenie słuchania ścieżki dźwiękowej do jakiegoś horroru lub strzelanko-mordowanki w postaci gry komputerowej. I to tej wyższych lotów.
Systematycznie budowane napięcie od początku do końca elektryzuje, nie pozwala przerwać słuchania i domaga się całkowitej uwagi. Emocje kłębią się, zazębiają i nacierają na siebie, powodując gonitwę myśli i zupełną niepewność finału.
Różnorodne dźwięki, raz brzmiące jak dzwony podczas pogrzebu, innym razem niepokojące skrzypce, które powodują ciarki na plecach. Do tego niewielka ilość tekstów. Minimalizm, który pozostawia ogromne pole do popisu dla słuchacza. Wyobraźnia przejmuje kontrolę nad racjonalnym myśleniem i jazda w okolicach cmentarza z tą płytą na uszach jest w stanie spowodować stany lękowe. Wszystkie zmysły wyostrzają się jakby w oczekiwaniu na domniemany atak. Skąd on przyjdzie? Czy jest w ogóle realny, czy może to tylko efekt imaginacji?
Zaczynając od okładki, na tekstach kończąc, produkt jaki nam zaserwował Phragments, jest idealnie spójną całością. Szarości w połączeniu z ciemnymi barwami na okładce dają przedsmak tego, co znajdziemy w środku. Gdyby ktoś chciał sobie poprawić tą płytą samopoczucie, to srodze się zawiedzie. Zostanie sprowadzony do parteru i prędko z tego mrocznego odrętwienia nie wyjdzie.
"Earth Shall Not Cover Their Blood" jest pomysłem zrealizowanym bez wielkiego rozmachu i zadęcia, wydanym własnym sumptem. I dzięki temu mamy możliwość słuchać dźwięków, które są od początku do końca zamierzone, planowane i na miejscu. Żadni spece od guziczków czy mądre głowy z wytwórni nie miały tu nic do powiedzenia, co po prostu słychać.
Albumu słucha się z zaciekawieniem, niedowierzaniem i wręcz paranoiczną ciekawością. W którym momencie nastąpi przełom, zmieni się tempo czy taktyka autora obróci słuchacza o 180 stopni? Ale nawet po zakończeniu słuchania pozostaje więcej pytań niż odpowiedzi. I niedosyt. Ogromny, przenikliwy niedosyt, który może przerodzić się w uzależnienie.
Obok tej płyty nie sposób przejść obojętnie. Budzi bardzo sprzeczne emocje, które bynajmniej nie są proste, ale to zmusza słuchacza do podjęcia wysiłku. Zdecydowanie jest to materiał, który można albo kochać, albo nienawidzić. Można go też nie rozumieć. Ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Julia Kata