Choć wystartowała na dobre dekadę temu i ma za sobą owocną współpracę z tak różnymi stylistycznie artystami jak Diana Reeves, Kronos Quartet czy grupa rapowa z Brukseli, jest u nas artystką właściwie nieznaną. Pochodzi z Mali i wszystko wskazuje na to, że Traore powiększy ich grono.
Celem artystycznym Traore jest wypracowanie stylu, który byłby silnie zakorzeniony w rodzimej tradycji, ale jednocześnie brzmiał współcześnie. Stąd w jej piosenkach oprócz rockowej gitary (firmy Gretsch) zawsze słychać afrykańską lutnię (ngoni). Jednakże na tej płycie zrezygnowała już z innych instrumentów tradycyjnych, które gościły na poprzednich płytach. Traore śpiewa skomponowane przez siebie piosenki w języku bambara i jedynym wyjątkiem na zakończenie albumu jest wplecenie jazzowego standardu "The Man I Love", znanego z genialnej interpretacji Billie Holiday, który Traore rozpoczyna w konwencji leniwego bluesa, a rozwija do niezwykle ekspresyjnego scatu w finale.
W swoich piosenkach, zarówno w muzyce jak i słowach, nawiązuje do narodowej tradycji prezentowanej tu absolutnie indywidualistycznie i nowocześnie. Momentami jej zawodzenia przypominają Joan Armatrading, momentami jej rzewny głos wydaje się być spokrewniony z Salifem Keitą; gdy rozpoczyna utwór "Dounia" delikatnym jak koronka głosem, nie budzi wątpliwości, gdzie są jej korzenie. Albumu należy słuchać w skupieniu, bo wtedy można należycie wychwycić wszelkie subtelności jej kunsztu wokalnego i wyrafinowanego akompaniamentu instrumentów.
Cezary Gumiński
EMARCY/UNIVERSAL MUSIC