Gust amerykańskich słuchaczy wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Pal licho metal, hardcore i elektronikę. Najciekawsze dzieje się w alternatywie, a tą północna część amerykańskiego kontynentu stoi. Podobno jej twarzą jest między innymi Jesse Malin. Piszę podobno, bo należy temu twierdzeniu zadać kłam.
Zazwyczaj to, co na zachodzie usilnie promowane jest jako objawienie i nadzieja, po naszej części globu zyskuje co najwyżej umiarkowane zainteresowanie. Tak często dzieje się w metalu, jeszcze częściej w innych odłamach muzyki. Rzecz ma się podobnie w najszerzej rozumianym nurcie jakim jest alternatywa. W jej kontekście Jesse Malin jest idealnym przykładem na sukces we własnym kraju i niezrozumienie w innych częściach globu.
Zbliżający się do pięciu krzyżyków na karku muzyk znanego w punkowych kręgach D Generation w trakcie swojej solowej kariery systematycznie przemierza rockowe uniwersum. Te wędrówki prowadzą go jednak zawsze do jednego miejsca - usytuowanego na wschodnim wybrzeżu, podobno niezwykle czarującego, ale pędzącego na złamanie karku Nowego Yorku. Swoje jestestwo jasno przypisuje miastu, które dało mu okazję zaistnieć na scenie - czy to z hardcore`owym Heart Attack za młodu, czy z niedawno wskrzeszonym ze zmarłych zespołem o którym wspominam nieco wyżej.
Malin jeszcze zanim na dobre zaczął tworzyć muzykę dla Nowojorczyków, musiał zmierzyć się sam ze sobą, Przeżycia jakich doświadczył oraz mnogość chwil spędzanych w swoim ukochanym mieście, odcisnęły piętno na "New York Before The War", czyniąc z siódmego solowego krążka w dorobku artysty album... tylko dla Nowojorczyków.
Niestety songwriter w kwiecie wieku nadal nie potrafi uchronić się od zbyt jawnych inspiracji - czy to Tomem Waitsem czy Nickiem Cave`m. Jesse Malin szuka pomysłów nie tam gdzie trzeba, stąpając przy tym po bardzo cienkim lodzie. Poszukiwania nowojorskiego barda mają jednak kilka ciekawych fragmentów pozwalających wierzyć w talent i zmysł kompozytorski muzyka. Do takowych zaliczam otwierający album, lekko progresywne, balladowe "The Dreamers" oraz podniosły "Bar Life" będący hymnem upadłych alkoholików na emigracji.
Opowieści Jessie`go choć przesiąknięte smutkiem i nostalgią wpadają w ucho, czego nie zamierzam mu odmawiać. A że zdecydowanie nie są to pieśni najwyższych lotów, zwłaszcza kiedy muzyk niebezpiecznie zbacza w stricte rockowe, mocno gitarowe i niepisane mu rejony - trudno. Amerykanie dali mu ogromny kredyt zaufania, który stara się spłacić.
"New York Before The War" może być jedną z większych rat długu, ale tylko na ich rynku. Europa na te pieśni jest głucha i niech tak pozostanie. Piszę to poniekąd z przykrością, bo najnowszy opus Malina nie jest dziełem karygodnie złym. Po prostu spotkanie z takim artystą to próba własnego gustu. Bo, co z tego, że alternatywa czy indie - zwał jak zwał - często jest nam bliska, skoro jej wykonanie, w tym przypadku z rąk i ust powoli dobiegającego pięćdziesiątki wokalisty, zwyczajnie nam nie leży.
Jeśli jednak znacie dotychczasowe dokonania Malina i stawiacie go na równi z Beckiem lub jako przydatny substytut, kiedy tamten milczy, "New Yor Before The War" możliwe, że stanie się waszym ulubionym albumem na leniwe, wieczory. Jeśli nie, Jessego bez żalu i wstydu warto ominąć. Nie jest to trudne o czym informują redaktorzy innych pism i portali. Zaoszczędzicie czas, pieniądze i emocje, które warto przeznaczyć na do tej pory uwielbianych wykonawców. Więc podsumowując, do waszego spotkania z "New York Before The War" dojść może, ale raczej nie musi.
Grzegorz "Chain" Pindor
Mystic