Pierwsze albumy norweskiej grupy Beady Belle oscylowały wokół klubowych nowych brzmień i acid jazzu. Ich występ na North Sea Jazz Festival poruszył salę wypełnioną do ostatniego miejsca. Później wystąpili też na festiwalu Jazz Jamboree, ale już wtedy stylistyka zespołu łagodniała, głównie za sprawą głosu Beate S. Lech, atrakcyjnej wokalistki o polskich korzeniach. Najbardziej w zespole podobał mi się wtedy basista, programista Marius Reksjo. Natomiast perkusista grał tak monotonnie, że kojarzył się ze słabym zespołem popowym, a nie acid jazzowym, gdzie rytm ma fundamentalne znaczenie.
Już na poprzedniej płycie "Belvedere" Beate eksponowała swój wokal, teraz jest go jeszcze więcej. Ponieważ jest autorką muzyki tekstów, jej rola stała się dominująca we wszystkich aspektach. Ale nie wyszło to muzyce na dobre. Tematy rozwijają się ślamazarnie, ich balladowy charakter zaczyna doskwierać już po kilkunastu minutach. Lech nigdy nie śpiewała dobrze, lecz kiedy wtapiała się w tajemnicze brzmienia, to dawało ciekawy efekt. W aranżacyjne smaczki trzeba się teraz wsłuchiwać. Nie brak ciekawych momentów z udziałem zaproszonych gości: pianisty Davida Wallumroda i grającego na klarnecie basowym Larsa Horntvetha.
Marek Dusza
Jazzland/Universal