Bilety na koncert tria Avishaia Cohena w Muzeum Historii Żydów Polskich rozeszły się w mgnieniu oka. To nic, że w tym sam samym czasie był wieczór wyborczy, a w Filharmonii Narodowej premiera albumu Włodka Pawlika "America".
Na Avishaia Cohena walą tłumy, bo zaskarbił sobie sympatię warszawskiej publiczności dwoma żywiołowymi występami na Rynku Starego Miasta. Poza tym gra muzykę prostą i melodyjną, odbiegającą od tej, którą wykonywał choćby z grupą Origin Chocka Corei na początku swej kariery.
– To płyta, która podnosi słuchacza na duchu. Na tym, według mnie, polega esencja muzyki. Ciężko pracowałem, by do tego dojść. Wiem, że dla każdego życie jest ciężkie. Ekscytujące, straszne, także depresyjne i niemal nie do zniesienia. Wtedy nasza muzyka może pomóc. Przynajmniej mnie pomaga – zapewnia Avishai Cohen. Jeśli komuś ta muzyka przyniesie ulgę w cierpieniu, to bardzo dobrze.
Niegdyś ceniłem Cohena za wirtuozerię, za efektowne popisy solowe także. Niewątpliwie ma dar komponowania wpadających w ucho tematów, ale pomysłów na wypełnienie muzyki treścią już mu brakuje. Ze względu na powtórzenia, wręcz zapętlenia, niektórych utworów jak np. "Lost Tribe" nie byłem w stanie wysłuchać do końca. To muzyka do bólu schematyczna, nie uratował jej dobry pianista Nitai Hershkovits (kuzyn Jankiela Herszkowicza?). Jeśli basista chce zostać artystą popowym, to szkoda, bo lubię brzmienie jego kontrabasu.
Marek Dusza
RAZDAZ RECORDZ/WARNER