Mark Oliver Everett to artysta nietuzinkowy. Trochę żal, że niewiele osób w naszym kraju zna jego twórczość, choć powodów takiej sytuacji daleko szukać nie trzeba. "E" jest bowiem jednym z tych kompozytorów, którzy na pewno nie wpisują się w nurt muzyki komercyjnej. To nie U2, o nie. Jest alternatywny i działa "pod prąd". Nie zaklasyfikujemy go również na listę najlepszych wykonawców niszowych. Dla nich zbyt szybko jego twórczość wpada w ucho, bywa banalny i prostacki. Oczywiście wszystkie elementy, które nie pasują obu tym grupom w Eels są paradoksalnie jej zaletą, a "Hombre Lobo: 12 Song Of Desire" jest na to (kolejnym) bardzo dobrym dowodem.
Po rewelacyjnym, dwupłytowym "Blinking Lights And Other Revelations" i trzyletniej przerwie, grupa wraca na rynek z materiałem krótszym od poprzedniego o połowę. Nowa płyta nie jest tak bardzo nastawiona na opis wewnętrznych przeżyć "E", jak to było w przypadku ostatniego albumu, co skupia się na naszych instynktach. Piosenki są dojrzałe, a jednocześnie bije z nich chłopięcość. Wyraźnie słychać to w miłosnych balladach "The Longing" czy "That Look You Give That Guy".
W pewnym sensie "Hombre Lobo: 12 Songs Of Desire" to kontynuacja wydanego w 2001 roku "Souljackera". Mark nadal tkwi w swojej depresji. Ma kompleksy, problemy i jak sam śpiewa we "Fresh Blood" jest "bardziej samotny niż kiedykolwiek".
Klimat całości psują świetne, ale nie pasujące do tego wizerunku piosenki. "Lilac Breeze" potrafi kompletnie wybić z rytmu albumu. Podobnie ma się sprawa z wesołym "Beginner's Luck" umieszczonym między dwoma innymi piosenkami: samobójczym "All The Beautiful Things" i hymnem samotników "Ordinary Man". Czy moja opinia może być przesadzona? Może. Jest bowiem zrozumiałe, że Eels mógł chcieć pokazać walkę o miłość mieszającą się z poczuciem beznadziejności. Jeśli jednak tak, zabrakło tu producenckiego szlifu, by zespolić to wszystko w sensowniejszą całość.
Spodziewałem się po Eelsie różnych rzeczy. Że materiał na nowej płycie będzie genialny lub słabiutki. Ale nie wziąłem pod uwagę, że może być bardzo dobry, a jednocześnie źle wykorzystany. Przez to nie jest tak dobry jak "Blinking Lights And Other Revelations" czy wiecznie niedoścignione "Electro-Shock Blues". Nie ma co jednak żałować, gdyż większość pseudo-artystów nawet do takiego poziomu nigdy nie będzie w stanie dobrnąć. 40 minut poświęcone "Hombre Lobo: 12 Songs Of Desire" na pewno nie będzie stracone, a może być początkiem nowej miłości, po której już nie będzie trzeba czuć się samotnie.
M. Kubicki
Vagrant/Polydor