Uwielbiana przez Polaków Florence Welch zamieniła sukienkę na dobrze dopasowane jeansy. Śpiewny, hurra optymistyczny nastrój miesza z nutką powagi i mroku, a przede wszystkim idzie wraz ze swym zespołem o krok naprzód, nie powielając schematów z poprzednich płyt, stawiając odważne kroki po niemal rockowym terytorium.
Najnowszy album artystki nie jest jednak rewolucją w jej dorobku. Powiedziałbym, że to zmyślne i odrobinę skalkulowane posunięcie mające na celu potwierdzenie dominacji w świecie popu. Zresztą, mimo sporej pojemności, pop nie jest dobrą szufladką dla Florence. Wyjście poza schemat okazuje się być najlepszą rzeczą jaka mogła się tej pani przytrafić.
Cały sztab ludzi, który pracował nad tym, aby "How Big, How Blue, How Beautiful" cechowało się należytą dojrzałości, odwalił kawał bardzo dobrej roboty, pozwalając wokalistce na pokazanie pełni swoich możliwości. Co więcej, słychać, że cały, bardzo długi i rozbudowany materiał nie jest wymęczony. Ba! W tych piosenkach zawarto wystarczająco dużo pomysłów, aby obdzielić płyty innych wykonawców, a jednak trzeci krążek Angielki cechuje się pewnym minimalizmem.
Tu dochodzimy do sedna całej, trzeciej w karierze opowieści Florence Welch. Mniej tu pompatyczności, młodzieńczego uwodzenia i barokowej przaśności, a więcej pewnego, silnego kobiecego sznytu. Dobiegająca trzydziestki artystka dba o to, aby jej piosenki nie kojarzyły się z dawną, debiutującą, uroczą dziewczyną, a sprawiały wrażenie uniwersalnych pieśni dla słuchaczy w każdej grupie wiekowej, co z czasem udało się przecież nawet samej królowej popu, Islandce Bjork.
Nie chcę zbyt często używać terminu dojrzały, ale właśnie tak należy ocenić ten album. Za dzieło kompletne, przebojowe, acz nie pozbawione odrobiny gorzkiego smaku, podane w formie o której piosenkarze w Środowej Europie mogą tylko marzyć. Niestety, Florence jest tylko jedna i cieszmy się nią póki możemy.
Dla tych, którzy liczą na kilka złych słów pod adresem Angielki mam złą wiadomość. Otóż "How Big, How Blue, How Beautiful" jest albumem praktycznie bez wad. Piszę praktycznie, bo dla niektórych dość jawne wycieczki w stronę psychodelik z lat 60. i wspieranie się mocno okrojonym instrumentarium (no, poza dęciakami) może się wydawać tanim chwytem. Nie przeczę, w pewnym sensie surowość brzmienia tego albumu jest mieczem obosiecznym. Urzeka naturalnością ale męczy brakiem pazura.
Nikt nie oczekuje, że nagle usłyszymy kanonady gitar elektrycznych, aczkolwiek zwrot w stronę rockowej formuły powinien zostać odpowiednio zaznaczony. Jeśli nie teraz, to przy kolejnym albumie, który - jak mniemam - może być wisienką na torcie, jakim jest dorobek Florence. Dajcie jej rockmanów do towarzystwa, zabierzcie producentów-marzycieli z Goldfrapp i zakażcie sypania brokatu ze sceny, a będzie nam dane spotkać się z artystką kompletną, w przyszłości kandydatką do miana królowej swojego gatunku.
Jedna rzecz zmusza mnie do obniżenia i tak wysokiej noty. Cenię emocjonalny rozmach tych piosenek, wyobrażam je sobie na żywo, ale chciałbym, aby Florence uniknęła przepoczwarzenia się w twór stricte stadionowy. Wiem, że w pewnym sensie jest to szczyt marzeń każdego muzyka, ale odziera z wyjątkowej intymności. Tej na "How Big, How Blue, How Beautiful" czasem brakuje.
Nie zrozumcie mnie źle, z pewnością na stadionach te numery wypadną najlepiej, ale chciałbym skonfrontować się z nimi w klubie, pełnym dymu, spijanej po kątach whisky, gdzie nowa, dojrzała Florence pokazałaby, kto tu naprawdę rządzi. Mając w zanadrzu takie melodie jak w "Ship to Wreck” czy klubowy beat (St. Jude) nie musi martwić się o sukces.
Grzegorz "Chain" Pindor