Po najlepszej studyjnej płycie Comy, świetnej "Hipertrofii", zespół w ciągu dwóch lat wydał koncertowe DVD, dwa występy na płytach audio i zestaw anglojęzycznych utworów. Do tego doszło jeszcze kilka, bardzo różnorodnych tras koncertowych. Po tym wszystkim Coma weszła do studia i mam wrażenie, że postanowiła jak najdalej trzymać się od tematu konkurowania ze swoim ostatnim, a nawet poprzednimi dziełami.
Zamiast pokręconego tytułu płyty, mamy po prostu kolor czerwony. Coma odcina się także od wyznaczania koncepcji całości i długich utworów. Piosenki utrzymane są w różnorodnej stylistyce, więc słuchanie płyty może się kojarzyć z doświadczaniem albumu kompilacyjnego. Szkoda, bo jedyną wadą "Hipertrofii" był przesyt w kwestii kształtowania formy, której tutaj w ogóle zabrakło, jakby materiał czekał na odpowiednie zajęcie się nim czy na producenta, który poczułby go lepiej.
Część utworów kończy się, gdy dopiero powinny zacząć się rozwijać, jakby Coma bała się porównań ze swoimi epickimi dziełami. Na płycie najbardziej błyszczy Dominik, którego chciałoby się słuchać w nieskończoność. To wciąż niedoceniany gitarzysta, któremu danie na tej płycie większego pola do popisu mogłoby dodać punktów "czerwonej". Najsłabszym ogniwem jest tym razem Roguc, serwujący lirycznie prawdziwą sinusoidę, jakby będący myślami jeszcze ze swoim tegorocznym debiutem solowym. Piotrze, wracaj do Comy!
Coma
Mystic