Front Vincenta PHO-8 jest aluminiowy, obudowy wykonano ze stalowej blachy. Między wejściem i wyjściem (niezłocone RCA) znajduje się zacisk dla masy, a z boku gniazdo DIN dla kabla łączącego z zasilaczem.
Mechaniczny włącznik umieszczono na tylnej ściance zasilacza. W torze każdego kanału pracują dwa układy scalone - OPA134 oraz OPA228 (Burr-Browna). Oporniki są metalizowane, kondensatory to polipropylenowe Wimy.
Zasilacz, pomimo małych rozmiarów, jest zaskakująco ciężki. To klasyczny zasilacz liniowy z transformatorem EI i dwoma uzwojeniami wtórnymi - osobno zasilany jest układ wzmacniający, osobno przekaźnik na wyjściu oraz diody.
Już w tym pudełku zasilacz ma układy stabilizujące napięcie, a także sporo kondensatorów filtrujących, powtórzonych w pudełku ze wzmocnieniem. Urządzenie wyposażono w układ opóźniający podanie napięcia dla sekcji wzmacniającej - najpierw włączany jest zasilacz, a po kilku sekundach elektronika.
Odsłuch
W porównaniu z drogimi przedwzmacniaczami, wolumen Vincenta PH-8 jest zredukowany. Nie miejmy złudzeń - za jakość się płaci, a naturalność źródeł pozornych, ich plastyka, głębia itp. idzie pod topór księgowego jako pierwsza.
Vincent PHO-8 nadrabia to gładkością brzmienia. Jego przekaz jest bardzo przyjazny, niewyostrzony. Na szczęście nie popada w drugą skrajność i nie topi wszystkiego w cieple. Choć skraje pasma są przytłumione, to dźwięk wydaje się w dużej mierze naturalny, jest bowiem dobrze zrównoważony.
Z Vincentem wysłuchamy w spokoju, choć bez wielkiej ekscytacji, ale i bez bólu, nawet trudnych płyt, jak "Hourglass" Dave’a Gahana. To, co bardzo drogie przedwzmacniacze osiągają rozdzielczością i wypełnieniem, tutaj jest załatwione na skróty - ładną i bezpieczną barwą.
Vincent PHO-8 to wynik kompromisów, ale wciąż daje przyjemność obcowania z winylem.
Wojciech Pacuła