Każda kolejna informacja dotycząca premiery nowego albumu Daft Punk elektryzowała całe muzyczne środowisko - od fanów mainstreamu, przez metalowców, po ludzi cieszących swe uszy alternatywą, a nawet brutalną elektroniką. Bo w Daft Punk jest coś niesamowitego.
To coś, co pozwala im się wkupić w łaski niemal wszystkich. A biorąc pod uwagę to, że "Random Access Memories" to dzieło zagrane "na żywo" z zespołem, a raczej towarzyszącymi duetowi muzykami, Daft Punk staje się bliskie i mojej osobie.
Rozpisywanie ISO każdej z kompozycji z osoba nieco mija się z celem, zwłaszcza że ogólny klimat utworów jest jeden - oczywisty, mocno zakorzeniony w disco i funku lat 70. i 80 ubiegłej dekady. Brzmieniowo "Random Access Memories" to obecnie (chyba) jedyny taki hołd dla tamtych czasów, a jako że w realizację tego albumu od strony czysto muzycznej są zaangażowani czołowi artyści (nawet turntabliści) muzyki house/disco, nie sposób myśleć o tym krążku inaczej.
"Random Access Memories" zawiera trzynaście niemożliwie łatwych w odbiorze i silnie uzależniających kompozycji. Zupełnie nieświeżych, będących kwintesencją grania sprzed kilku dekad, a jednak tak bardzo działających na percepcję słuchacza. Nie mam tutaj na myśli wyłącznie super-popularnego singla "Get Lucky" z Pharrelem Williamsem o którego "feat" walczą teraz wszyscy, a całość (o dziwo, z racji na komercyjny wydźwięk) bardzo popowego wydawnictwa.
Niezależnie czy słuchamy spokojniejszego "Fragments of time" z udziałem dj’a i producenta Todda Edwardsa (akurat tutaj użyczył swojego zmodulowanego głosu - przyp.red), czy piekielnie nośnego, trącącego patosem "Beyond" Daft Punk kupuje słuchacza idealnie skomponowaną, prostą i z miejsca wpadająca w ucho melodią oraz niewątpliwie unikalnym, ciepłym, leniwym klimatem z zachodniej części USA niźli z lazurowego wybrzeża.
Chylę czoła i żałuję, że plotka o ich koncercie w stołecznym 1500m2 okazała się być niesmacznym, post-prima aprillisowym żartem. Jest na co czekać.
Grzegorz "Chain" Pindor