Dziwny typ z tego Frusciante. W zasadzie to jeden z najdziwniejszych. Autor riffów "legend", takich jak te w "Can`t Stop", niespecjalnie daje się polubić solo. Wszyscy wiemy, że jako gitarzysta radzi sobie doskonale, ba! Jako kompozytor umownie rockowych dźwięków wręcz niebywale doskonale, ale kiedy do strzeliło mu do łba eksplorować elektroniczne terytorium - coś się zmieniło. Na gorsze.
Najnowszy album byłego członka Red Hot Chilli Peppers to kolejny wybryk kompozytora i producenta. Rzecz dość dziwna, momentami kakofoniczna i zaskakująco pokracznie zaaranżowana. Dziwacznie wplatane drum n bassowe i trip-hopowe motywy mógłbym przeżyć, ale breakbeat? I to taki dość mocno walący po pysku? Brzydko napiszę - szok.
Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby miało to ręce i nogi. Niestety elektroniczne wybryki Frusciante i korzystanie z dość surowych sampli bębnów w połączeniu z jego mocno wycofanym w miksie delikatnie zawodzącym głosem porażają... no właśnie... czym? Sam zainteresowany zaznacza, że "Enclosure" to podsumowanie jego muzycznych zamierzeń z ostatnich pięciu lat. Produkt i opus będący dokładnym odzwierciedleniem zainteresowań i wyzwań na polu realizatorsko-producenckim. Tutaj zgoda, dźwięków jest mnóstwo, w dodatku często kompletnie do siebie niepasujących, ale żeby z mety kolokwialnie mówiąc: jarać się samym sobą? To nieco za dużo.
Co może podobać się w "Enclosure"? Przede wszystkim rytm. Jakkolwiek John Frusciante by nie czarował gitarą - a i głosem na swój sposób też - to najważniejszy jest tutaj puls, połamany groove i szalona praca "sekcji". Najlepiej słychać to w utworach, kiedy wokale są w 4/4 a reszta - tutaj z naciskiem na naprawdę mocną stopę i surowy werbel - szaleje poza taktem. Tylko co z tego, skoro clue istnienia Frusciante na rynku muzycznym, czyli jego charakterystyczny styl gry na gitarze i - no a jakże - solówki, są tutaj spychane jeśli nie na drugi, to na trzeci plan.
Zastanawiam się, czy to zabieg celowy, czy może po prostu rezultat dogrywania swoich znaków rozpoznawczych do materiału "dłubanego" w studio, zapewne niekoniecznie na trzeźwo. Na chwilę obecną życzę temu niezwykle utalentowanemu kompozytorowi porzucenia gałek mikserów i klawiszy syntezatorów na rzecz tego, co jeszcze do niedawna kochał najbardziej - mianowicie sześciu strun i niewielkiej ilości gitarowych efektów. W towarzystwie lubej gitary bardziej mu do twarzy, a i posłuchać jegomościa można z przyjemnością.
Grzegorz "Chain" Pindor
Record Collection