Z cyklu "Gdy będę duży to chcę być jak..." przedstawiam wszystkim znany, ulubiony zespół Tomka Budzyńskiego - New Model Army.
O, jak szanuję takich ludzi jak Justin Sullivan. W formie od zawsze, znaczy się od pierwszego przełomowego krążka "Vengeance". To wprost niebywałe, by przez blisko ćwierć wieku wydawać płyty, które nie schodzą poniżej pewnego artystycznego poziomu. I to w dodatku z taką częstotliwością - najnowsza, "Winter" to trzeci długogrający krążek wydany od września 2013 roku. Odkąd w składzie znalazł się nowy basista, Ceri Monger, brytyjska grupa komponuje dużo i na dodatek skutecznie.
O Mongerze wspominam nie przez przypadek. Jego rola na "Winter" jest bardzo mocno uwypuklona. Pulsujący bas wiedzie nas przez wszystkie kawałki, będąc nie tylko tłem dla kolegów, lecz także równorzędnym partnerem w szyciu melodii. Najsilniej ta jedność objawia się w numerze tytułowym, najpiękniejszym na płycie. Smutnym, melancholijnym, ale z racji pędu - w jakimś sensie dającym nadzieję, wlewającym pokój w uszy i serca słuchaczy.
Podejrzewam, że uwypuklone brzmienie strunowej części sekcji to rola współproducenta płyty, Joe Barresiego. Facet dał się poznać jako miłośnik basu na płytach Tool czy Kyuss, gdzie ten instrument odgrywał niezwykle istotną rolę. Jego drugi znak rozpoznawczy to przestrzenne brzmienie i dokładnie tak prezentuje się "Winter". Wszystkie pasma zostały genialnie zagospodarowane, wszędzie poupychano smaczki i świetnie dobrane partie instrumentów. Chyba największe wrażenie robi pod tym względem "Part The Waters".
Chcę jeszcze powiedzieć o jednej, charakterystycznej dla New Model Army kwestii. Ich piosenki nie są przesadnie długie. Większość na omawianym albumie trwa 3,5-3,5 minuty. Jednak każdy jest tak bogaty, tak kapitalnie złożony, że wypadałoby poświęcić mu oddzielny tekst. Co jednak ważniejsze, żaden nie przytłacza, nie obezwładnia słuchacza nadmiarem doznań. Po prostu tu wszystko jest na miejscu.
Co mogę więcej dodać? Jestem pod wielkim wrażeni, panie Sullivan.
Jurek Gibadło