Podobno miał się coraz lepiej, w nielicznych wywiadach wracało jego przewrotne poczucie humoru, ba - nawet oznajmił, że zamierza żyć wiecznie. A jednak… stało się to nieodwracalne. Pozostawił nam w testamencie blisko dwie setki piosenek, które nieprędko zostaną zapomniane.
Próbowali je interpretować inni wielcy wokaliści, lecz wersje w jego wykonaniu wydawały się być niemal zawsze tymi najbardziej celnymi. Skromny erudyta nietuzinkowej poezji, kiedyś romantyczny bard z gitarą, ostatnio mistrz wzruszająco nuconej deklamacji, autor mnóstwa frapujących melodii - unikalny, niepowtarzalny, niezastąpiony w swej klasie, jak zresztą inni wielcy artyści przełomu wieków.
Z pewnością zasługiwał na Nobla, choć nie cieszył się taką popularnością jak wyróżniony Bob Dylan. Leonard Cohen miał okresy wzlotów, potem milczenia, stanów depresyjnych i triumfalnych powrotów, a potrafił w każdym czasie trzymać właściwy sobie fason. Posiadał częściowo polskie korzenie i darzył Polskę oraz Lecha Wałęsę specjalną atencją. Kilka razy występował w naszym kraju wywołując niekończące się owacje, kwitowane bisami pełnymi estymy dla rozentuzjazmowanych fanów.
Ostatnia autorska płyta nagrana przez Cohena, "You Want It Darker", podobnie jak muzyczny testament Davida Bowiego sprzed roku jest najbardziej mroczną w jego dorobku. Choroba przykuła go do wózka inwalidzkiego, przez co nawet odłożył projekt na czas nieokreślony.
Gdyby nie upór syna Adama, który zmobilizował go do przysłowiowego "rzutu na taśmę", zapewne nie usłyszelibyśmy dziewięciu nowych piosenek, bardziej może pieśni, choć tak naprawdę to – poetyckich deklamacji z muzycznym akompaniamentem. Front czarno-białej okładki ze zdjęciem artysty siedzącego z nieodłącznym papierosem, wewnątrz ukazuje nam już ptaka wyfruwającego z tego samego szarzejącego okna, symbolizując ulatywanie ducha.
W otwierającym utworze tytułowym albumu wita nas w tonie minorowym chór z synagogi z kantorem na czele. I mimo że za chwilę pojawia się cykający jak chronometr automat perkusyjny, to podniosła atmosfera sakralna utrzymuje się nie tylko w tym, ale i w kolejnych utworach. Leonard Cohen deklamuje pełnym patosu niskim głosem gotowość do spotkania z Bogiem, choć wyraża swą ułomność, ale też i wątpliwość, czy Bóg zawsze nas wysłuchuje. Jednakże puentuje swe rozterki po hebrajsku: "Jestem gotów mój Panie". Wątek religijny pojawia się też w kolejnej, delikatnie rozwijanej pieśni "Treaty" z akompaniamentem smyczków, gdy autor zwierza się z poszukiwań drogi do Chrystusa, by zasiąść przy jego stole i zawrzeć z nim symboliczny pakt.
Mroczną atmosferę kolejnego utworu rozjaśniają słodkie żeńskie głosy (zawsze zmysłowe w jego piosenkach), w takt lekko falującego bluesa "On the Level", skomponowanego przez Sharon Robinson. Cohen dedykuje ten utwór swej pierwszej muzie i partnerce Marianne, której zniewalający uśmiech był dla niego niezapomniany, a jednak nie potrafił poradzić sobie z męską niewiernością, jak określił: "unikając anioła i unikając diabła".
Nastrój pożegnań powraca w powolnym "Leaving the Table", ale ulega też pewnemu rozjaśnieniu w miłosnej liryce "If I Didn`t Have Your Love". "Travelling Light" z rzewną partią skrzypiec i mandoliny przypomina muzycznie romantyczny przebój sprzed lat "Dance Me to the End of Love", lecz w warstwie poetyckiej ponownie padają słowa pożegnania: "It`s au revoir". Wraz z chórem z synagogi w tle powraca żałobny nastrój w "It Seemed the Better Way", a poruszają w tej pieśni nie tylko wypowiadane dobitnie słowa poety, ale i chwytające za serce skrzypcowe solo.
Skrzypce otwierają też bardziej optymistyczną piosenkę "Steer Your Way" z lekkim kołysaniem w stylu country i krótkimi wejściami urokliwego żeńskiego chórku wplecionego pomiędzy Cohenowskie deklamacje. W kodzie powraca prowadzony przez kwartet smyczkowy wątek z tematu "Treaty" i album zamyka dramatyczny głos poety, którego ton trudno zapomnieć.
Tak by się chciało zachować w pamięci te ostanie słowa, by były dla nas tymi ostatecznymi wypowiedzianymi z woli artysty. Oby w już niedalekiej przyszłości nie wyciągano z archiwów i nie wydawano dziesiątek nagrań koncertowych (!) oraz odrzutów z sesji nagraniowych, których ich autor za życia nie zaakceptował. Leonard Cohen pożegnał się z nami dziełem wybitnym, pełnym dramatyzmu, choć dość prostym muzycznie, za to niezwykle celnie zaaranżowanym, a w warstwie poetyckiej szczerym aż do bólu.
Cezary Gumiński
COLUMBIA/SONY