Niewielu jest wykonawców, na których płyty wyczekuje się z niecierpliwością. Jedną z nich jest Cassandra Wilson. Miłośnicy jej talentu będą jednak zaskoczeni zmianą repertuaru artystki. Na najnowszej płycie "Loverly" śpiewa standardy, które weszły do jazzowego kanonu. Oczywiście po swojemu, w niepowtarzalny, zmysłowy i intymny sposób. Śpiewa tak, jak lubi i to, co lubi. Ona kocha każdą nutę tych kompozycji i za to ją uwielbiam.
Zapowiedzią zmiany repertuaru artystki był album saksofonisty Davida Murraya "Sacred Ground", na którym za śpiewała dwie piosenki w klasycznym, jazzowym stylu. Na koncercie w Warszawie w ramach Ery Jazzu usłyszeliśmy tych piosenek więcej. Cassandra Wilson doskonale czuła się w nowej roli, a przecież nie była jedyną gwiazdą tego koncertu. Miałem drobne za strzeżenia do tamtych interpretacji, myślę, że była za mało skoncentrowana.
Nowa płyta dowodzi, że zmiana repertuaru dobrze wokalistce zrobiła. To pierwsza płyta ze standardami od 1988 r., kiedy dla wytwórni JMT nagrała ciepło przyjęty album "Blue Skies". Przez dwadzieścia lat tyle się w jej muzyce wydarzyło, że możemy mówić o kolejnej metamorfozie. Na szczęście aranżacje utworów pozostały w tym samym, nastrojowym klimacie eksponującym niepowtarzalny głos artystki.
- Tym razem chciałam popracować z luźnymi aranżacjami - twierdzi Wilson. - Postanowiłam po wrócić do standardów z małym zespołem. Nie nagrywałam nigdy typowych standardów, wybrałam te, które najbardziej lubię, które pasują do mnie. Kiedy słuchałam innych wykonań, przekonałam się, jak trudno je śpiewać. Nie można tego dobrze zrobić, zanim się ich nie zrozumie - podkreśla artystka.
Na "Loverly" pojawił się instrument dawno na płytach i koncertach wokalistki nie słyszany - fortepian. Gra na nim wybitny improwizator Jason Moran. - Jest niewielu pianistów, z którymi potrafię współpracować, on jest jednym z nich. Podoba mi się jego swobodne podejście do muzyki. Inspiruje mnie - powiedziała w rozmowie z Pawłem Brodowskim w czerwcowym numerze "Jazz Forum". Gitara Marvina Sevella straciła więc dominującą pozycję, ale ciągle znacząco wpływa na brzmienie.
Uwalniając się spod opieki producentów i sama przejmując kontrolę nad brzmieniem i ostatecznym kształtem albumu, Cassandra Wilson uwierzyła w swoje siły. I co za tym idzie, śpiewa swobodniej niż kiedykolwiek wcześniej. A przecież jej styl wydawał się niczym nieograniczony. Najważniejsze, że ma mnóstwo ciekawych pomysłów na interpretację i rolę muzyków. Każdy utwór ma swój charakterystyczny rys.
Otwierająca album piosenka "Lover Come Back To Me" jest nasycona swingowym rytmem, zaśpiewała ją szybko, na zupełnym luzie, trochę w nowoorleańskim stylu. Co ciekawe, grający tu na trąbce Nicholas Payton nie został wy mieniony na okładce płyty.
Zaskoczyła mnie intymna interpretacja tytułowej ballady z fil mu "Czarny Orfeusz". To przecież bossanova, a zaśpiewana tak oryginalnie, jakby daleko jej było do Brazylii.
Marvin Sevell położył tu przeciągłe elektryczne akordy. Fantastycznie wypadła "Caravan" Ellingtona i Strayhorna. Intensywny rytm instrumentów perkusyjnych i kontrabasu, mocne akordy fortepianu nadały tematowi ekstatyczne tempo. Ten rytm tak spodobał się Cassandrze, że aż pokrzykiwała z głębi studia.
Ujmująco wykonała nostalgiczną balladę "Spring Can Really Hang You Up the Most". Aż płakać się chce. Bluesowy charakter mają tematy: "St. James In firmary", uwielbiany przez jazzmanów, ale jakże odległy od ich interpretacji oraz "Dust My Broom" legendarnego Roberta Johnsona, tego który jakoby zawarł pakt z diabłem na rozstajach dróg.
Tytułowy utwór "Loverly" to piosenka z musicalu "My Fair Lady". Brzmi jednak jakby spektakl wystawiano w zadymionym, pełnym podekscytowanych fanów klubie jazzowym. Zaskoczyła mnie też interpretacja banalnego tematu "Gone With The Wind".
Właśnie w tak prostych melodiach wokalistka pokazuje największą klasę. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie oryginalna kompozycja "Arere" zainspirowana pieśnią, a raczej modlitwą ze staroafrykańskiej tradycji yoruba kultywowanej na Kubie. To najbardziej eksperymentalny utwór albumu, brzmi jakby powstał w efekcie spontanicznej improwizacji całego zespołu.
Choć charakter całej płyty jest nostalgiczny, to w ostatniej piosence "Sleepin` Bee" słychać w głosie rozmarzonej wokalistki nadzieję na nową miłość. Smutek i radość, nikt tak pięknie o nim nie opowiada, jak nasza dobra znajoma - Cassandra Wilson.
Marek Dusza
BLUE NOTE/EMI MUSIC