Już w momencie, gdy Ruchard Bona staje na scenie, to swoim szczerym uśmiechem zjednuje sobie część publiczności, a gdy zacznie wprawiać w drgania struny swej gitary basowej i do tego podśpiewywać - ma za sobą już całą salę.
Ładnych parę lat temu stał się ulubieńcem polskiej publiczności, stąd wielu fanów czeka z utęsknieniem na nowy tytuł firmowany przez tego niezwykle uzdolnionego Kameruńczyka, który grywał z gigantami jazzu, a obecnie wyrobił sobie taką markę, że wielu zabiega, by zagrać z nim. Do kariery Bony walnie przyczynił się sam Joe Zawinul, który koncertując po całym świecie wyławiał młode talenty w krajach niezamożnych i zapraszał ich do współpracy.
Richard Bona pochodzi z ubogiej rodziny muzyków, a sam zaczął grać na balafonie (prymitywny rodzaj marimby) mając pięć lat. W wieku trzynastu lat, już jako gitarzysta, założył własny zespół, a gdy usłyszał nagranie Jaco Pastoriusa - jazz pochłonął go bez reszty i postanowił sam zmierzyć się z gitara basową, którą w szybkim czasie opanował do perfekcji. Aktualnie jest jednym z najdoskonalszych basistów grających jednocześnie melodyjnie, rytmicznie i miękko. Obecnie jako niekwestionowany wirtuoz tego instrumentu przekazuje swą wiedzę kolejnemu pokoleniu na nowojorskim uniwersytecie.
Na album "Bonafield" Richard Bona kazał czekać fanom aż cztery lata, lecz czas oczekiwania przeszedł w bardzo wysoką jakość finalną. W nagraniach bierze udział wielu muzyków, lecz większość materiału spreparował z mozołem sam Bona. Repertuarem mogą być lekko rozczarowani wielbiciele jego brawurowych popisów na gitarze basowej, bo instrument ten właściwie zszedł do roli akompaniamentu, a artysta skoncentrował się głównie na śpiewaniu, co zresztą zawsze było istotnym elementem jego poprzednich albumów.
Pewien niedosyt solówek basowych Richard Bona zrekompensował napisaniem pięknych melodii, wielowarstwowymi liniami wokalnymi oraz wyszukaną aranżacją instrumentalną. W ten sposób powstał najlepiej wyprodukowany w jego karierze album autorski (zarówno w sensie artystycznym jak i technicznym), pełen finezyjnych detali, przestrzeni i naturalnej dynamiki.
Większość kompozycji na płycie napisał Richard Bona i wykonał je śpiewając zazwyczaj we własnym języku. Ich wspólnym mianownikiem jest bardzo delikatna struktura. Potęguje to doznanie chłopięcy głos Bony, któremu niemal z reguły towarzyszy zsamplowany chór jego głosów. Możliwe, że taka formuła wypowiedzi pozwala mu na elastyczniejsze kształtowanie chóralnego akompaniamentu, co byłoby znacznie trudniejsze w operowaniu cudzymi głosami.
Mistrzostwo chóralnej polifonii osiągnął w "Akwappella" - utwór ten wykonał sam, zdobiąc melodię tym razem wokalnymi efektami perkusyjnymi. Jedynym wyjątkiem od solowych produkcji jest na tej płycie urzekający duet z młodą francuską wokalistką Camille Dalmanis, która uwielbia eksperymentować na własny rachunek, i tu przyłożyła się do wykreowania koronkowej faktury w "La Fille d’a Cote" śpiewając rozbrajająco rzewnym głosem.
Odbiega od balladowej aury płyty zamaszysta, rytmiczna i żywiołowa kompozycja "Diba la Bobe". Znalazły się też utwory z latynoską nutką "Mut Esukudu" czy "Janjo la Maya", świadcząc o szerokich umiejętnościach wykonawcy, który potrafi sprytnie połączyć różne wątki w zunifikowanej estetyce. Przez wszystko, co Bona wyśpiewuje, dopowiada na basie i innych instrumentach, przebija subtelny przekaz folkloru z jego rodzimych stron. Gdy używa sekcji smyczków, nie stanowi to (jak bywa najczęściej) elementu dosładzającego, a wręcz dodaje tym pewnej pikanterii i dramatyzmu. W zasadniczo instrumentalnym kawałku "On the 4th of July", utrzymanym w formie jazzowej samby, popisowi Bony na basie towarzyszy gwiazda francuskiej gitary – Sylvian Luc.
"Bonafield" to album wyśmienity na pogodne rozpoczęcie dnia jak i do snu. Kto dotrze, będzie mógł posłuchać artysty w październiku na koncertach w Polsce, na których Richard Bona wystąpi z repertuarem zawierającym część z tej doskonałej płyty.
Cezary Gumiński
EMARCY / UNIVERSAL